Historia Jagody:
Jagoda i Grzegorz – 10/06/2017 r.
Dzień
naszego ślubu był jednocześnie najpiękniejszym i chyba najkrótszym dniem mojego
życia. Przepełniony emocjami, śmiechem, miłością, muzyką… Wszystkim, co oboje
kochamy.
Zaczęło się już w zasadzie wieczór
wcześniej, bo w piątek zorganizowaliśmy tradycyjne przyjęcie ogrodowe z
tłuczeniem butelek (w niektórych rejonach nazywane polterem). Zjawiło się kilka
najbliższych osób, potłukli nam trochę szkła na szczęście, za co dostali w
nagrodę w jedną rękę kieliszek, a w drugą pajdę chleba ze smalcem. Dzieciaki w
głębi ogrodu rozpaliły ognisko, a my walczyliśmy ze stresem i ze szwankującym
samochodem… Tak, auto, którym mieliśmy jechać do ślubu, Fiat125p (i
jednocześnie główny motyw naszego loga weselnego!), od kilku dni zaczął mieć
fochy.
Wieczorem tego dnia przyjechała cała rodzina ze strony PM, a jechali
dość daleko, bo z Mazur i Podlasia. Wiele całusów, poznawania się wszystkich
członków rodziny… Całe szczęście nieformalny klimat imprezy pomógł przełamać
lody. To właśnie wieczór wcześniej zorganizowaliśmy błogosławieństwo. Uroczy
wieczór, ogród mojej mamy, idealne warunki :)
Tego wieczora poszliśmy spać późno, ale
wyluzowani - jutro nasz wielki dzień! Ostatni raz jako panna zasnęłam w pokoju,
który jeszcze 25 lat temu miał tapetę w misie, a na komodzie stał domek dla
lalek :)
W dniu ślubu obudziłam się pierwsza,
wszyscy domownicy jeszcze spokojnie spali, a najspokojniej chyba Grzesiek. Już
od samego rana kołomyja, bo odebrać wianek, fryzjer, chwila przerwy w domu na
kawę i kosmetyczka. Byłam totalnie wyluzowana, ale w głowie przełączył mi się
adrenalinowy trybik pod tytułem "maksymalna koncentracja". Wszystko robiłam bez
stresu, z niesamowicie lekką głową i czułam, że mimo wszystkich małych zgrzytów
organizacyjnych, które po drodze się pojawiły, ten dzień będzie piękny i
bezproblemowy.
Zanim wróciłam po upiększaniu, G. już
pojechał szykować się u świadka w pokoju hotelowym. Chcieliśmy się zobaczyć w
pełnym rynsztunku dopiero w kościele, kiedy będę szła nawą, prowadzona przez
tatę. Krótka chwila przebierania się w sukienkę i parę zdjęć z siostrą i mamą i
już, gotowe, jestem panną młodą ;) Przed wyjściem do kościoła oczywiście
strasznie zgłodniałam, chciało mi się kawy i w ogóle wszystkiego, co mogłoby
skończyć się plamami na sukni ;) Czy byłam jedyną panną młodą, która wcinała w
sukni ślubnej zimne parówki (bez ketchupu!)?
Kościół pw. WNMP w Chełmnie, w którym
miała miejsce uroczystość, jest przepiękny i dostojny. Wybraliśmy go głównie ze
względu na organy, które są (którąś z kolei) wielką miłością PM. Specjalnie na
tę okazję przyjechał zagrać na nich niezwykły organmistrz, pan Rafał Sulima. To
było takie marzenie Grzesia, jak moje o sukni z wzorami ludowymi… A skoro
możemy spełniać marzenia, to czemu nie!
Oprócz organów, które wręcz trzęsły
ścianami, wszystkich wzruszał nasz najlepszy na świecie chór, Akademicki Chór
Politechniki Gdańskiej. To właśnie na próbach chóru wypatrzył mnie Grześ i tak
zaczęła się nasza wspólna przygoda. Kiedy na naszej ślubnej Mszy usłyszeliśmy
delikatne dźwięki naszych ulubionych utworów, łzy same cisnęły się do oczu :)
Jak się czułam w kościele? Jak ryba w
wodzie. Mogłabym te chwile przeżywać przynajmniej raz w tygodniu :) Uśmiechy
wszystkich najbliższych, moje cudowne druhny, chrześniaczka z bratem i bratem
ciotecznym niosący obrączki. Cudowne wzruszenie, emocje, od których drżą
kolana, kiedy wzięliśmy z tatą głębokie wdechy i ruszyliśmy w stronę stojącego
przy ołtarzu mojego ukochanego. I to ściśnięte gardło, kiedy słuchałam
przysięgi, którą składał mi mąż. Uwierzcie mi - nie widziałam i nie słyszałam
nic poza nim. Jakbyśmy byli sami :)
A później nastąpił (chwilowo) koniec
wzruszeń i zaczęło się szaleństwo! :) Po wyjściu z kościoła zaskoczył nas ryż i
drobniaki - trochę na przypale, bo obiecaliśmy, że nie będziemy niczego sypać
;) Później wszyscy goście udali się meldować w hotelu i czekać na nas w sali
weselnej, a my mieliśmy około godzinki całkiem dla siebie. Przejechaliśmy
naszym fiacikiem całe 40 kilometrów, aż zatrzymaliśmy się na stacji. Napiliśmy
się wody, zjedliśmy rogaliki, a potem… Zdążyliśmy jeszcze obejrzeć jeden
odcinek "Przyjaciół" :D Po telefonie świadka, że wszyscy na nas czekają,
ruszyliśmy. I ujechaliśmy – całe 10 metrów, aż zgasł silnik i to zgasł na amen.
Jakiś kilometr przed salą weselną. Co robić – wybuchnęliśmy śmiechem ;) Całe
szczęście zatrzymaliśmy się na samym szczycie stromej góry, z której trzeba
było skręcić w stronę naszej karczmy. Kilka "kopnięć" rozrusznika i
dojechaliśmy do spadu, potem tyle ile się dało przejechać siłą rozpędu, potem
trochę PM popchał, a ja sterowałam, a już jakieś 200 metrów przed salą dobiegło
wsparcie dziewięciu kolegów, którzy popchali nas pod samą restaurację. Wejście
godne pary prezydenckiej!
Wesele zdecydowanie było najlepszą imprezą
naszego życia! Wokół nas tylko przyjazne twarze, wszystkie znajome, wszystkie
życzliwe i cieszące się z naszego szczęścia. Pierwszy taniec – walc do "Moonriver" - ćwiczyliśmy sobie sami, z youtubem, mogę powiedzieć chyba, że nam
wyszedł. Z dodatkowych atrakcji tego wieczoru zorganizowaliśmy zdjęcia z
zimnymi ogniami, zaśpiewaliśmy "Something stupid" na dwa głosy (i dwie gitary –
PM na gitarze rytmicznej i nasz przyjaciel Łukasz na solowej). Dla nas też były
przewidziane niespodzianki – rodzice w czwórkę, przy akompaniamencie mojej
siostry (flet poprzeczny) i brata (saksofon) zaśpiewali "To świt, to zmrok"
("Sunrise, sunset") ze Skrzypka na Dachu, a później jeszcze wyświetlili
prawdziwą komedię, czyli urywki filmów z naszego dzieciństwa. A na koniec film
z zaręczyn :)
Oczepiny były krótkie i z przytupem! Bez
głupiutkich konkursów, bardziej w formie kabaretu – improwizacji, np.
powtórzenie przysięgi małżeńskiej w żartobliwej formie czy przyrzeczenie
rodziców i pary młodej połączone z pierwszym oficjalnym powitaniem jako "mamunia", "tatuś", "córunia" i "synuś". Tańca ze zbieraniem na wózek nie było, za to był
taniec odbijany, kiedy każdy mógł zatańczyć z nami ot tak, za darmo, z małą
niespodzianką na koniec ;) Zamiast rzucać wiankiem, wykorzystałam pomysł z NPM,
czyli odcinanie wstążek – zdecydowanie polecam :)
Wesele było cudowne, nie tylko dzięki
naszym rodzinom i przyjaciołom, wśród których czuliśmy się swobodnie i nie
mieliśmy ani trochę tremy – nawet przed pierwszym tańcem czy śpiewaniem.
Mieliśmy wielkie szczęście trafić na usługodawców którzy byli nie tylko
profesjonalistami, ale od samego początku do końca zachowywali się z prawdziwą
klasą. Doskonałe wyczucie czasu, poczucie humoru i zero kłótni czy spięć – tego
właśnie było nam trzeba.
Obsługa sali Karczma Kujawska - Kummerówka
stanęła na najwyższym poziomie – wszystko było przygotowane dokładnie tak, jak
sobie wymarzyliśmy. Kelnerzy wraz z managerką błyskawicznie reagowali na
zmieniającą się sytuację i nasze prośby - na przykład, żeby odłożyć obiad dla
naszych przyjaciół, których samochód rozkraczył się na autostradzie. Dekoracja,
którą również zajęła się obsługa sali (w cenie talerzyka dekoracje kwiatowe
plus to, co sama powymyślałam – lampioniki, świeczniki i tak dalej), była
cudowna i jak wyjęta z mojej głowy. Klimat może nie tyle rustykalny, co
bardziej ludowy – czyli dokładnie to, co lubimy (no dobra, głównie ja ;) ).
Wszyscy goście zachwyceni obsługą, a już w ogóle jedzeniem. Bo było czym się
zachwycać! Mimo wszystkich kotłujących się w głowie, sercu i żołądku emocji,
wsuwałam obiad i inne dania, aż mi się uszy trzęsły :) Dla vege-gości menu też
było zróżnicowane i pyszne – niektórzy mięsożercy zaglądali na półmiski
wegetarian, żałując, że nie ma dla nich faszerowanych papryk czy panierowanych
camembertów. Dodatkową atrakcją był słodki kącik (również zamówiony w "Kummerówce" - nie wychodził drogo, wręcz taniej niż kupowanie ciast z
cukierni, a wyglądał jak dzieło sztuki). Na drewnianych skrzynkach mini słoiczki
z deserami – panna cotta, creme brulee, szarlotki, mmm… Zniknęło wszystko, a
było sporo! Dość spontanicznie zamówiliśmy też fontannę czekoladową i to był
strzał w dziesiątkę – dla dzieci ona plus ogród i zezwolenie na zabawę do 2 w
nocy były najlepszymi atrakcjami, do których nie umywały się żadne animatorki.
Choć prawda jest taka, że to goście płci męskiej spędzili więcej czasu przy
fontannie niż dzieci :)
Skoro mowa o słodyczach, to równie wielkim
powodzeniem co słodki kącik, cieszył się tort :) Zamówiłam go w Pracowni Tortów Artystycznych "Tortoland" w Bydgoszczy. W ciemno, bo nie mieliśmy jak
przyjechać na degustację :) A był śliczny i pyyyszny, porcji zamówiliśmy z
zapasem, a na poprawiny już nic nie zostało ;)
DJ-wodzirej, czyli Michał Starzecki ze Starsky Team, spotkał się z nami kilka tygodni przed weselem i poczyniliśmy
razem trochę ustaleń. Poznał nas, wiedział już, jakiej muzyki słuchamy i jaką
muzykę lubią nasi goście oraz jakie zabawy weselne nas interesują (a jakie
nie). Od samego początku wesela zwracał się do nas per "Jadzia i Kurak" (miał
na to oczywiście nasze przyzwolenie ;) ), co zdecydowanie zmniejszyło dystans
pomiędzy gośćmi, nami i DJ-em. Zabawę rozkręcił od samego początku – parkiet
był pełen już przed pierwszym toastem! Tego nikt się nie spodziewał. W każdej
chwili potrafił strzelić celnym żartem w punkt, a każdy z tych komentarzy był
wyważony – śmieszny, ale ze smakiem. Nawet moja babcia, która do wielu rzeczy
podchodzi sceptycznie, była nim zachwycona. Udało się nie przemycić nawet
jednej piosenki disco-polo. Za to sporo rocka ;)
Fotograf – Michał Mazurkiewicz z Gdańska –
to mąż naszej koleżanki z chóru, ale całkowicie obiektywnie mogę powiedzieć, że
to, jak wyglądała współpraca z nim… To była petarda :) Od samych przygotowań
pełen pozytywnej energii i pomysłów. Był jeden, a zdjęcia ze ślubu i z wesela
są zewsząd – jakby był wszędzie! Żadnych spięć, każdy nasz pomysł akceptował i
starał się realizować, a sam z kapelusza wyciągał jeszcze mnóstwo swoich.
Zresztą jego zdjęcia najlepiej go zareklamują ;)
Dwa dni po weselu zdradziliśmy Michała z
Alicją Makowską, fotograf, która zrobiła nam sesję plenerową w lesie. Myślę, że
łatwo odróżnicie zdjęcia z sesji z Alą i od zdjęć z sesji z Michałem, zupełnie
różne miejsca, zupełnie inny klimat, obie sesje cudowne i bawiliśmy się na obu
wspaniale :)
Ekipę filmową – czyli PANDA film z Gdyni
– wiedziałam, że będziemy zatrudniać już na samym początku organizacji wesela.
I nie pomyliłam się co do oceny ich pracy :) Na weselu zjawiło się dwóch
chłopaków, którzy chodzili za nami krok w krok przez cały dzień, a my tego
wcale nie czuliśmy. Jak cienie :) Dzięki temu reportaż wyszedł naprawdę
naturalnie, żadnego spinania przed kamerą, tylko cali my. Już po weselu
stwierdziliśmy, że pakiet, który zamówiliśmy jest zdecydowanie za mały –
potrzeba nam dłuższego filmu zmontowanego! I chcemy też surowe materiały! I w
ogóle! Na szczęście PANDzi nie widzieli w tym żadnego problemu, za dopłatą
dwukrotnie wydłużyli materiał montowany, a surowe materiały dołączyli gratis. Teledysk
zrobili pod piosenkę, o którą poprosiliśmy. Współpraca na medal! Ani trochę nie
żałuję, że zdecydowaliśmy się na filmowanie ślubu i wesela – to jest wspaniałe
uzupełnienie zdjęć, na których nie ma przecież ruchu, dynamiki, zmieniających
się wyrazów twarzy.
Za nasze stylizacje odpowiadały różne
firmy. Szyjemy Sukienki – model Madeline – tę sukienkę wypatrzyła moja
koleżanka i z miejsca się w niej zakochałam. Do tego koleżanka mamy wyhaftowała
cudowny pas z wzorami kaszubskimi, czyli moje marzenie. Buciki Kotyla spełniały
swoje zadanie do 2 w nocy, później przebrałam je na białe trampki we wzorki
kaszubskie zrobione w pracowni Farwa z Kościerzyny. Za wianek mój i
chrześniaczki oraz bukiet, butonierki i korsarze druhen odpowiada Kwiaciarnia Jarzębina z Chełmna. Grzesiek z kolei ubrał się prawie w całości w Giacomo Conti, tylko kamizelka była szyta na miarę w pracowni Konaszewski w Gdańsku.
Jakie głosy nas doszły po weselu?
Najczęściej, że nasze wesele było urocze,
bo bez zadęcia. Nawet obsługa Karczmy nam to powiedziała :) Mieliśmy czas, żeby
z każdym chociaż chwilę porozmawiać, chociaż chwilę zatańczyć czy się napić.
Goście z obu stron bawili się razem, a my z nimi – i chyba to najbardziej
wszystkim zapadło w pamięć. Wiele osób (szczególnie kobiet) chwaliło pomysł
koszyczków ratunkowych w łazienkach.
Minęły już cztery miesiące, a obraz
ślubu i wesela w mojej głowie jest cały czas żywy. Cudowny dzień, cudowni
ludzie, a przede wszystkim – mój mężczyzna, teraz mój mąż.
Nie żałuję ani sekundy i ani złotówki ;)
Zdjęcia: Michał Mazurkiewicz, Alicja Makowska
Kilka słów od NPM:
Jeśli miałabym powiedzieć,
który mój pomysł na cykl na blogu był najlepszy, to... ten. Nie GNPM, ale wpisy
związane z przygotowaniami do ślubu i decyzja o oddaniu kawałka bloga w ręce
dziewczyn. Nigdy nie godziłam i nie godzę się na publikację gotowych wpisów
sponsorowanych, nigdy nie publikuję cudzych artykułów, mam potrzebę czucia, że
to moje miejsce. Moje i jak kiedyś sobie założyłam - każdej NPM
(NPM=czytelniczka bloga NPM). Moje, Dagi, Jagody i... bardzo niedługo kolejnej
dziewczyny :)
Jagodo, jak dobrze było Cię
tu mieć! Przekonać się, że ostatnie
panieńskie święta to wydarzenie o którym tłumy chcą czytać, bo to ludzi
dotyka bardziej niż by się wydawało, pokazać światu, że bez
dystansu i i swojej własnej definicji perfekcyjnego wesela można oszaleć i
usłyszeć: "Nie
bierz ślubu, bo chcesz rodziny i stabilności. Bierz ślub, kiedy patrząc na
konkretnego faceta poczujesz, że chcesz, żeby był Twoją rodziną na
zawsze.". Dla mnie Ty, to te wpisy i te słowa :) Zaręczyny jak z
bajki, Gdańsk, pociągi, hafty (coś nie tak z kolejnością ;)), pierwsze wycinane
migdałki :)
To zabawne, że prawdopodobnie
po raz trzeci czytam trochę inną relację Jagody i za każdym razem mnie ona
wzrusza. I aż mi się nie chce wierzyć, że to jest czysto subiektywne, że to
przez przyzwyczajenie i przywiązanie. Bo czy Was nie wzrusza, gdy czytacie o...
muzyce, która dla mnie była motywem przewodnim tego dnia (można wyobrazić sobie
piękniejszy i adekwatniejszy motyw?). O chórze w którym on ją wypatrzył i w
którym oboje zaśpiewali w dniu swojego ślubu, o ich piosence dla rodziców, o
piosence rodziców dla nich (co za rodzina!). O drodze do ołtarza, przygodzie z
autem... i zakończeniu dnia, którego tu nie ma. O zdjęciu nad ranem na dachu,
na pełnym luzie i pełnym szczęściu :)