czwartek, 12 października 2017

7,5 miesiąca do ślubu, czyli dzień dobry, poznajcie Ulę :) [Ula]

panajiotis
Dzień dobry, dzień dobry! Piszę do Was z busa jadącego do Rzeszowa. O 5 rano mamy przesiadkę do Dwernika, a stamtąd już prosto na szlak. Tak, tak, postanowiliśmy rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady. Niezły początek opisu ślubnych przygotowań, nie? ;) Życiowy kierat dał nam ostatnio w kość i musieliśmy choć na chwilę wyrwać się ze szpon codzienności.

Cieszę się, że NPM pojawiło się w Sieci, miejsce związane z branżą ślubną, ale przy tym bardzo kameralne i tworzące społeczność panien młodych przed, w trakcie i po. :) Jestem wdzięczna za pracę, jaką Milena, a także Dagmara, Jagoda, i inne NPM włożyły w stworzenie tego miejsca, bo wydała ona piękne owoce i w rezultacie ja sama postanowiłam podzielić się naszą historią. Na początek mała autoprezentacja i historia pt. "Jak do tego w ogóle doszło?". ;)

Nadwrażliwa blondynka i twardo stąpający po ziemi brunet, oboje najlepiej odnajdujący się w lesie, na szlaku, albo z kotem na kolanach. Marzący o życiu prostym, skromnym i blisko natury. Tymczasem, jak na złość, oboje są prawnikami. Cóż, nikt nie jest  idealny. ;) Po wielu latach razem, pobieramy się prawie w dzień naszej siódmej rocznicy i w Dzień Mamy - 26 maja 2018 r. 

Jak się poznaliśmy?

Byłam dziewczyną, której serce długo nie mogło zaznać spokoju. Wielkie miłości na zabój (najczęściej realizujące się tylko w mojej głowie ;) ) i wielokrotnie złamane serce doprowadziły mnie do punktu, w którym się poddałam, stwierdzając, że mój Jedyny po prostu nie istnieje.

Paweł dotarł do podobnej konkluzji jeszcze wcześniej. ;)

Widywaliśmy się na imprezach naszej wspólnej znajomej. Moją uwagę bardzo szybko przykuł przystojny, odrobinę tajemniczy brunet, ale oczywiście założyłam, że albo kogoś ma, albo jest zimnym draniem. Bo czy ktoś o tak zniewalającym wyglądzie mógłby być sam?! No nie czarujmy się.
Paweł z kolei – jak mi później wyznał - był skutecznie odpychany przez pole siłowe mojego sarkazmu i aurę wrednej suczy jaką wokół siebie roztaczałam (choć teraz tak bardzo trudno w to uwierzyć). Dziewczyna przeklinająca jak szewc, paląca jak smok, w skórzanej kurtce, w czerni i nieodłącznych martensach zapewne nie zachęcała do "cześć maleńka, często tu bywasz?" ;) 

Aż pewnego dnia – to był 28 maja – dostałam smsa od znajomej, że umówiła się na oglądanie meczu w knajpie z dwójką swoich kolegów z liceum (fani piłki nożnej na pewno pamiętają tę piękną rozgrywkę między FC Barcelona i Machester United! :) ). Pamiętam, jakby to było dziś – byłam akurat w parku i miałam do wyboru – skręcić w lewo na autobus do domu, albo iść tam, gdzie moja znajoma umówiła się z kumplami. Chwilę biłam się z myślami, ale że nie miałam nic do roboty, a lubię piłkę nożną, postanowiłam się z nimi spotkać.
Strach się bać, jak potoczyłoby się nasze życie, gdyby mój wewnętrzny dzikus jednak zwyciężył i pokierował mnie do domu! :)

Mecz mijał w świetnej atmosferze i potem skoczyliśmy jeszcze uczcić sukces Barcy kebabem i piwem (tu pojawia się romantyczna historia, jak to leżeliśmy na trawniku w środku miasta i trochę mniej romantyczna - jak Paweł w trakcie tego leżenia zastanawiał się, czy nie położył się prosto w psią kupę ;) ). W miarę jak rozmawiałam z Pawłem, okazywało się, że wiele nas łączy, i pojawiła się nieśmiała myśl, że ten błysk w jego oku chciałabym oglądać częściej. W którymś momencie P. zaproponował, abym usiadła mu na kolanach... i tak już zostałam, na sześć lat z okładem. :)

Pamiętam, że po dwóch tygodniach randkowania kumpela wyśmiała mnie, kiedy ze śmiertelną powagą stwierdziłam, że on, to po prostu On. "Skąd możesz to wiedzieć po dwóch tygodniach" - zapytała. A ja wiedziałam już wtedy. Naprawdę.

Oj, widzę, że strasznie się rozpisałam, a to dopiero wstęp... Wybaczcie mi proszę, zwięzłe formułowanie myśli nigdy nie przychodziło mi łatwo. :)

Kolejne lata minęły jak sen. Niedługo po tym jak zaczęliśmy się spotykać, rzuciłam palenie i zaczęłam powoli zrzucać z siebie kolejne warstwy zbroi, jaką się starannie opancerzyłam. 

W styczniu tego roku, w okolicach święta Trzech Króli wyjechaliśmy pod Grójec do malutkiej, starej chaty w Pomłyniu (wszystkim lubiącym takie klimaty serdecznie polecamy! Tylko trzeba uważać na psa, to diabeł wcielony ;) ). Trafił się nam największy od lat mróz: -30 stopni. Ponieważ chatka była ogrzewana tylko małym kominkiem, Paweł wstawał w nocy co godzinę, aby dorzucić brykietu, a ja spałam w czapce. :) Było czadowo! Robiliśmy długie spacery po lesie i cieszyliśmy się ciszą (oraz brakiem zasięgu ;) ) . Pierwszego wieczoru, kiedy w grubych skarpetach grzaliśmy się przy kominku, Paweł ni stąd, ni zowąd zaczął coś napomykać o wspólnym domu pod lasem i małym stadku owiec, te klimaty (trzeba Wam wiedzieć, że jesteśmy obydwoje wielkimi miłośnikami natury i marzy nam się dom na odludziu z wielkim ogrodem, warzywniakiem i stajnią). Ja, niczego nie przeczuwając, zaczęłam coś tam po swojemu trajkotać o potencjale agroturystyki. Paweł proponował wino, ale ja stwierdzałam, że na wino jest za wcześnie, ale mogę mu kakao zrobić, i tak to szło - on nie ustawał w wysiłkach, aby trochę nasz wieczór uromantycznić, a ja skutecznie te zabiegi torpedowałam. ;) W końcu stracił cierpliwość, wyciągnął pierścionek, i stwierdził, że skoro ciągle zmieniam temat, to może mu powiem, czy będę jego żoną. :D

No i wtedy dopiero się zaczęło. Dopóki nie załatwiliśmy kluczowych spraw – sali weselnej, zespołu, kamerzystów – byłam rasową Bridezillą. Przeglądałam miliony ogłoszeń, robiłam zestawienia w excelu i dopytywałam wykonawców o najdziwniejsze szczegóły. Na szczęście w lutym mi przeszło. ;)

Co do sali weselnej, nie mieliśmy wątpliwości, gdzie chcemy przyjąć naszych weselników. Naszym wymarzonym miejscem była od zawsze rezydencja położona w środku lasu. Zaważyły na tym opinie dziesiątek zachwyconych gości i przepiękna architektura (to drewniane sklepienie!), nowoczesna, a jednak harmonijnie wtopiona w otaczający ją las. Pierwsze rozmowy z managerką sali, a także nasze spotkanie z Rezydencją na żywo tylko nas w tym utwierdziły.

I tu mamy pierwszy niepoprawny element – otóż sala zlokalizowana była w miejscowości Pawła, a 100 km od mojego domu rodzinnego, co sprawiło, że wyjazd Panny Młodej z domu zanosi się na małe wyzwanie logistyczne. Zdecydowaliśmy wspólnie, że ślub weźmiemy również u Pawła. Ponieważ pochodzę z niewielkiej miejscowości, wciąż unoszono brwi ze zdziwieniem na wieść, że ślub nie odbędzie się w parafii panny młodej. Jak to? Czemu tak daleko? Nie ukrywam, że zanim się na podobne komentarze uodporniłam, było mi przykro to słyszeć, i to z  ust członków bliskiej rodziny, którzy zaaferowani tą anomalią, zapominali nawet pogratulować nam zaręczyn. Niespecjalnie przejmowali się naszymi kontrargumentami, że zawsze jedna ze stron ma daleko, a tylko ta sala  spełniła nasze wyśrubowane wymagania. W końcu stwierdziliśmy, że im mniej szczegółów nt. naszego ślubu i wesela zdradzimy innym, tym mniej "dobrych rad" usłyszymy. :)

Wszyscy Wykonawcy zostali wybrani wspólnie i po długich debatach. Nie mieliśmy wątpliwości, że na naszym weselu nie będziemy uskuteczniać biesiady i tradycyjnej formuły wesela. Żadnych oczepin, żadnych "cudownych rodziców", żadnego nadęcia i ceremoniałów. Za to koniecznie - dobra muzyka, dobre jedzenie i piękna strona wizualna.  Stanęło na formule urban wedding i eleganckiego przyjęcia, ale... nie do końca! Chcemy wprowadzić kilka leśnych akcentów, leśnych i słowiańskich. I może trochę złota. Czas pokaże czy nam się uda!

2 komentarze:

  1. Chyba zostaniesz moją ulubioną NPM ;P. Jak czytałam miałam wrażenie, że znam Cię od dawna :). A rzadko czytam wpisy do końca ;)
    Pozdrawiam i życzę szczęścia - sarkastyczna, wredna, klnąca jak szewc (choć niepaląca jak smok ;)), fanka Barcy i (a jakże) prawniczka :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W głębi duszy zawsze wiedziałam, że jest nas więcej! :) Ściskam, U.

      Usuń