wtorek, 10 października 2017

Galeria Niepoprawnych Panien Młodych: Jagoda

Historia Jagody: 

Jagoda i Grzegorz – 10/06/2017 r.


Dzień naszego ślubu był jednocześnie najpiękniejszym i chyba najkrótszym dniem mojego życia. Przepełniony emocjami, śmiechem, miłością, muzyką… Wszystkim, co oboje kochamy.

Zaczęło się już w zasadzie wieczór wcześniej, bo w piątek zorganizowaliśmy tradycyjne przyjęcie ogrodowe z tłuczeniem butelek (w niektórych rejonach nazywane polterem). Zjawiło się kilka najbliższych osób, potłukli nam trochę szkła na szczęście, za co dostali w nagrodę w jedną rękę kieliszek, a w drugą pajdę chleba ze smalcem. Dzieciaki w głębi ogrodu rozpaliły ognisko, a my walczyliśmy ze stresem i ze szwankującym samochodem… Tak, auto, którym mieliśmy jechać do ślubu, Fiat125p (i jednocześnie główny motyw naszego loga weselnego!), od kilku dni zaczął mieć fochy.
Wieczorem tego dnia przyjechała cała rodzina ze strony PM, a jechali dość daleko, bo z Mazur i Podlasia. Wiele całusów, poznawania się wszystkich członków rodziny… Całe szczęście nieformalny klimat imprezy pomógł przełamać lody. To właśnie wieczór wcześniej zorganizowaliśmy błogosławieństwo. Uroczy wieczór, ogród mojej mamy, idealne warunki :)
Tego wieczora poszliśmy spać późno, ale wyluzowani - jutro nasz wielki dzień! Ostatni raz jako panna zasnęłam w pokoju, który jeszcze 25 lat temu miał tapetę w misie, a na komodzie stał domek dla lalek :)

W dniu ślubu obudziłam się pierwsza, wszyscy domownicy jeszcze spokojnie spali, a najspokojniej chyba Grzesiek. Już od samego rana kołomyja, bo odebrać wianek, fryzjer, chwila przerwy w domu na kawę i kosmetyczka. Byłam totalnie wyluzowana, ale w głowie przełączył mi się adrenalinowy trybik pod tytułem "maksymalna koncentracja". Wszystko robiłam bez stresu, z niesamowicie lekką głową i czułam, że mimo wszystkich małych zgrzytów organizacyjnych, które po drodze się pojawiły, ten dzień będzie piękny i bezproblemowy.
Zanim wróciłam po upiększaniu, G. już pojechał szykować się u świadka w pokoju hotelowym. Chcieliśmy się zobaczyć w pełnym rynsztunku dopiero w kościele, kiedy będę szła nawą, prowadzona przez tatę. Krótka chwila przebierania się w sukienkę i parę zdjęć z siostrą i mamą i już, gotowe, jestem panną młodą ;) Przed wyjściem do kościoła oczywiście strasznie zgłodniałam, chciało mi się kawy i w ogóle wszystkiego, co mogłoby skończyć się plamami na sukni ;) Czy byłam jedyną panną młodą, która wcinała w sukni ślubnej zimne parówki (bez ketchupu!)?

Kościół pw. WNMP w Chełmnie, w którym miała miejsce uroczystość, jest przepiękny i dostojny. Wybraliśmy go głównie ze względu na organy, które są (którąś z kolei) wielką miłością PM. Specjalnie na tę okazję przyjechał zagrać na nich niezwykły organmistrz, pan Rafał Sulima. To było takie marzenie Grzesia, jak moje o sukni z wzorami ludowymi… A skoro możemy spełniać marzenia, to czemu nie!
Oprócz organów, które wręcz trzęsły ścianami, wszystkich wzruszał nasz najlepszy na świecie chór, Akademicki Chór Politechniki Gdańskiej. To właśnie na próbach chóru wypatrzył mnie Grześ i tak zaczęła się nasza wspólna przygoda. Kiedy na naszej ślubnej Mszy usłyszeliśmy delikatne dźwięki naszych ulubionych utworów, łzy same cisnęły się do oczu :)
Jak się czułam w kościele? Jak ryba w wodzie. Mogłabym te chwile przeżywać przynajmniej raz w tygodniu :) Uśmiechy wszystkich najbliższych, moje cudowne druhny, chrześniaczka z bratem i bratem ciotecznym niosący obrączki. Cudowne wzruszenie, emocje, od których drżą kolana, kiedy wzięliśmy z tatą głębokie wdechy i ruszyliśmy w stronę stojącego przy ołtarzu mojego ukochanego. I to ściśnięte gardło, kiedy słuchałam przysięgi, którą składał mi mąż. Uwierzcie mi - nie widziałam i nie słyszałam nic poza nim. Jakbyśmy byli sami :)

A później nastąpił (chwilowo) koniec wzruszeń i zaczęło się szaleństwo! :) Po wyjściu z kościoła zaskoczył nas ryż i drobniaki - trochę na przypale, bo obiecaliśmy, że nie będziemy niczego sypać ;) Później wszyscy goście udali się meldować w hotelu i czekać na nas w sali weselnej, a my mieliśmy około godzinki całkiem dla siebie. Przejechaliśmy naszym fiacikiem całe 40 kilometrów, aż zatrzymaliśmy się na stacji. Napiliśmy się wody, zjedliśmy rogaliki, a potem… Zdążyliśmy jeszcze obejrzeć jeden odcinek "Przyjaciół" :D Po telefonie świadka, że wszyscy na nas czekają, ruszyliśmy. I ujechaliśmy – całe 10 metrów, aż zgasł silnik i to zgasł na amen. Jakiś kilometr przed salą weselną. Co robić – wybuchnęliśmy śmiechem ;) Całe szczęście zatrzymaliśmy się na samym szczycie stromej góry, z której trzeba było skręcić w stronę naszej karczmy. Kilka "kopnięć" rozrusznika i dojechaliśmy do spadu, potem tyle ile się dało przejechać siłą rozpędu, potem trochę PM popchał, a ja sterowałam, a już jakieś 200 metrów przed salą dobiegło wsparcie dziewięciu kolegów, którzy popchali nas pod samą restaurację. Wejście godne pary prezydenckiej!

Wesele zdecydowanie było najlepszą imprezą naszego życia! Wokół nas tylko przyjazne twarze, wszystkie znajome, wszystkie życzliwe i cieszące się z naszego szczęścia. Pierwszy taniec – walc do "Moonriver" - ćwiczyliśmy sobie sami, z youtubem, mogę powiedzieć chyba, że nam wyszedł. Z dodatkowych atrakcji tego wieczoru zorganizowaliśmy zdjęcia z zimnymi ogniami, zaśpiewaliśmy "Something stupid" na dwa głosy (i dwie gitary – PM na gitarze rytmicznej i nasz przyjaciel Łukasz na solowej). Dla nas też były przewidziane niespodzianki – rodzice w czwórkę, przy akompaniamencie mojej siostry (flet poprzeczny) i brata (saksofon) zaśpiewali "To świt, to zmrok" ("Sunrise, sunset") ze Skrzypka na Dachu, a później jeszcze wyświetlili prawdziwą komedię, czyli urywki filmów z naszego dzieciństwa. A na koniec film z zaręczyn :)
Oczepiny były krótkie i z przytupem! Bez głupiutkich konkursów, bardziej w formie kabaretu – improwizacji, np. powtórzenie przysięgi małżeńskiej w żartobliwej formie czy przyrzeczenie rodziców i pary młodej połączone z pierwszym oficjalnym powitaniem jako "mamunia", "tatuś", "córunia" i "synuś". Tańca ze zbieraniem na wózek nie było, za to był taniec odbijany, kiedy każdy mógł zatańczyć z nami ot tak, za darmo, z małą niespodzianką na koniec ;) Zamiast rzucać wiankiem, wykorzystałam pomysł z NPM, czyli odcinanie wstążek – zdecydowanie polecam :)

Wesele było cudowne, nie tylko dzięki naszym rodzinom i przyjaciołom, wśród których czuliśmy się swobodnie i nie mieliśmy ani trochę tremy – nawet przed pierwszym tańcem czy śpiewaniem. Mieliśmy wielkie szczęście trafić na usługodawców którzy byli nie tylko profesjonalistami, ale od samego początku do końca zachowywali się z prawdziwą klasą. Doskonałe wyczucie czasu, poczucie humoru i zero kłótni czy spięć – tego właśnie było nam trzeba.
Obsługa sali Karczma Kujawska - Kummerówka stanęła na najwyższym poziomie – wszystko było przygotowane dokładnie tak, jak sobie wymarzyliśmy. Kelnerzy wraz z managerką błyskawicznie reagowali na zmieniającą się sytuację i nasze prośby - na przykład, żeby odłożyć obiad dla naszych przyjaciół, których samochód rozkraczył się na autostradzie. Dekoracja, którą również zajęła się obsługa sali (w cenie talerzyka dekoracje kwiatowe plus to, co sama powymyślałam – lampioniki, świeczniki i tak dalej), była cudowna i jak wyjęta z mojej głowy. Klimat może nie tyle rustykalny, co bardziej ludowy – czyli dokładnie to, co lubimy (no dobra, głównie ja ;) ). Wszyscy goście zachwyceni obsługą, a już w ogóle jedzeniem. Bo było czym się zachwycać! Mimo wszystkich kotłujących się w głowie, sercu i żołądku emocji, wsuwałam obiad i inne dania, aż mi się uszy trzęsły :) Dla vege-gości menu też było zróżnicowane i pyszne – niektórzy mięsożercy zaglądali na półmiski wegetarian, żałując, że nie ma dla nich faszerowanych papryk czy panierowanych camembertów. Dodatkową atrakcją był słodki kącik (również zamówiony w "Kummerówce" - nie wychodził drogo, wręcz taniej niż kupowanie ciast z cukierni, a wyglądał jak dzieło sztuki). Na drewnianych skrzynkach mini słoiczki z deserami – panna cotta, creme brulee, szarlotki, mmm… Zniknęło wszystko, a było sporo! Dość spontanicznie zamówiliśmy też fontannę czekoladową i to był strzał w dziesiątkę – dla dzieci ona plus ogród i zezwolenie na zabawę do 2 w nocy były najlepszymi atrakcjami, do których nie umywały się żadne animatorki. Choć prawda jest taka, że to goście płci męskiej spędzili więcej czasu przy fontannie niż dzieci :)
Skoro mowa o słodyczach, to równie wielkim powodzeniem co słodki kącik, cieszył się tort :) Zamówiłam go w Pracowni Tortów Artystycznych "Tortoland" w Bydgoszczy. W ciemno, bo nie mieliśmy jak przyjechać na degustację :) A był śliczny i pyyyszny, porcji zamówiliśmy z zapasem, a na poprawiny już nic nie zostało ;)
DJ-wodzirej, czyli Michał Starzecki ze Starsky Team, spotkał się z nami kilka tygodni przed weselem i poczyniliśmy razem trochę ustaleń. Poznał nas, wiedział już, jakiej muzyki słuchamy i jaką muzykę lubią nasi goście oraz jakie zabawy weselne nas interesują (a jakie nie). Od samego początku wesela zwracał się do nas per "Jadzia i Kurak" (miał na to oczywiście nasze przyzwolenie ;) ), co zdecydowanie zmniejszyło dystans pomiędzy gośćmi, nami i DJ-em. Zabawę rozkręcił od samego początku – parkiet był pełen już przed pierwszym toastem! Tego nikt się nie spodziewał. W każdej chwili potrafił strzelić celnym żartem w punkt, a każdy z tych komentarzy był wyważony – śmieszny, ale ze smakiem. Nawet moja babcia, która do wielu rzeczy podchodzi sceptycznie, była nim zachwycona. Udało się nie przemycić nawet jednej piosenki disco-polo. Za to sporo rocka ;)
Fotograf – Michał Mazurkiewicz z Gdańska – to mąż naszej koleżanki z chóru, ale całkowicie obiektywnie mogę powiedzieć, że to, jak wyglądała współpraca z nim… To była petarda :) Od samych przygotowań pełen pozytywnej energii i pomysłów. Był jeden, a zdjęcia ze ślubu i z wesela są zewsząd – jakby był wszędzie! Żadnych spięć, każdy nasz pomysł akceptował i starał się realizować, a sam z kapelusza wyciągał jeszcze mnóstwo swoich. Zresztą jego zdjęcia najlepiej go zareklamują ;)
Dwa dni po weselu zdradziliśmy Michała z Alicją Makowską, fotograf, która zrobiła nam sesję plenerową w lesie. Myślę, że łatwo odróżnicie zdjęcia z sesji z Alą i od zdjęć z sesji z Michałem, zupełnie różne miejsca, zupełnie inny klimat, obie sesje cudowne i bawiliśmy się na obu wspaniale :)
Ekipę filmową – czyli PANDA film z Gdyni – wiedziałam, że będziemy zatrudniać już na samym początku organizacji wesela. I nie pomyliłam się co do oceny ich pracy :) Na weselu zjawiło się dwóch chłopaków, którzy chodzili za nami krok w krok przez cały dzień, a my tego wcale nie czuliśmy. Jak cienie :) Dzięki temu reportaż wyszedł naprawdę naturalnie, żadnego spinania przed kamerą, tylko cali my. Już po weselu stwierdziliśmy, że pakiet, który zamówiliśmy jest zdecydowanie za mały – potrzeba nam dłuższego filmu zmontowanego! I chcemy też surowe materiały! I w ogóle! Na szczęście PANDzi nie widzieli w tym żadnego problemu, za dopłatą dwukrotnie wydłużyli materiał montowany, a surowe materiały dołączyli gratis. Teledysk zrobili pod piosenkę, o którą poprosiliśmy. Współpraca na medal! Ani trochę nie żałuję, że zdecydowaliśmy się na filmowanie ślubu i wesela – to jest wspaniałe uzupełnienie zdjęć, na których nie ma przecież ruchu, dynamiki, zmieniających się wyrazów twarzy.
Za nasze stylizacje odpowiadały różne firmy. Szyjemy Sukienki – model Madeline – tę sukienkę wypatrzyła moja koleżanka i z miejsca się w niej zakochałam. Do tego koleżanka mamy wyhaftowała cudowny pas z wzorami kaszubskimi, czyli moje marzenie. Buciki Kotyla spełniały swoje zadanie do 2 w nocy, później przebrałam je na białe trampki we wzorki kaszubskie zrobione w pracowni Farwa z Kościerzyny. Za wianek mój i chrześniaczki oraz bukiet, butonierki i korsarze druhen odpowiada Kwiaciarnia Jarzębina z Chełmna. Grzesiek z kolei ubrał się prawie w całości w Giacomo Conti, tylko kamizelka była szyta na miarę w pracowni Konaszewski w Gdańsku.

Jakie głosy nas doszły po weselu?
Najczęściej, że nasze wesele było urocze, bo bez zadęcia. Nawet obsługa Karczmy nam to powiedziała :) Mieliśmy czas, żeby z każdym chociaż chwilę porozmawiać, chociaż chwilę zatańczyć czy się napić. Goście z obu stron bawili się razem, a my z nimi – i chyba to najbardziej wszystkim zapadło w pamięć. Wiele osób (szczególnie kobiet) chwaliło pomysł koszyczków ratunkowych w łazienkach.
Minęły już cztery miesiące, a obraz ślubu i wesela w mojej głowie jest cały czas żywy. Cudowny dzień, cudowni ludzie, a przede wszystkim – mój mężczyzna, teraz mój mąż.
Nie żałuję ani sekundy i ani złotówki ;) 

Zdjęcia: Michał Mazurkiewicz, Alicja Makowska



























































































Kilka słów od NPM:
Jeśli miałabym powiedzieć, który mój pomysł na cykl na blogu był najlepszy, to... ten. Nie GNPM, ale wpisy związane z przygotowaniami do ślubu i decyzja o oddaniu kawałka bloga w ręce dziewczyn. Nigdy nie godziłam i nie godzę się na publikację gotowych wpisów sponsorowanych, nigdy nie publikuję cudzych artykułów, mam potrzebę czucia, że to moje miejsce. Moje i jak kiedyś sobie założyłam - każdej NPM (NPM=czytelniczka bloga NPM). Moje, Dagi, Jagody i... bardzo niedługo kolejnej dziewczyny :)
Jagodo, jak dobrze było Cię tu mieć! Przekonać się, że ostatnie panieńskie święta to wydarzenie o którym tłumy chcą czytać, bo to ludzi dotyka bardziej niż by się wydawało, pokazać światu, że bez dystansu i i swojej własnej definicji perfekcyjnego wesela można oszaleć i usłyszeć: "Nie bierz ślubu, bo chcesz rodziny i stabilności. Bierz ślub, kiedy patrząc na konkretnego faceta poczujesz, że chcesz, żeby był Twoją rodziną na zawsze.". Dla mnie Ty, to te wpisy i te słowa :) Zaręczyny jak z bajki, Gdańsk, pociągi, hafty (coś nie tak z kolejnością ;)), pierwsze wycinane migdałki :)
To zabawne, że prawdopodobnie po raz trzeci czytam trochę inną relację Jagody i za każdym razem mnie ona wzrusza. I aż mi się nie chce wierzyć, że to jest czysto subiektywne, że to przez przyzwyczajenie i przywiązanie. Bo czy Was nie wzrusza, gdy czytacie o... muzyce, która dla mnie była motywem przewodnim tego dnia (można wyobrazić sobie piękniejszy i adekwatniejszy motyw?). O chórze w którym on ją wypatrzył i w którym oboje zaśpiewali w dniu swojego ślubu, o ich piosence dla rodziców, o piosence rodziców dla nich (co za rodzina!). O drodze do ołtarza, przygodzie z autem... i zakończeniu dnia, którego tu nie ma. O zdjęciu nad ranem na dachu, na pełnym luzie i pełnym szczęściu :)

2 komentarze:

  1. Bardzo fajne zdjęcia, kreatywne i świetne kadry. Jakaś pasja do kolei bo widać zdjęcia w większej mierze robione przy pociągach

    OdpowiedzUsuń