Historia Justyny:
Subiektywny opis
ślubu i wesela:
Myśląc
o swoim ślubie, trudno mi zdecydować, po której stronie barykady go ustawić:
tych nietypowych i niepoprawnych zarazem, czy raczej tych tradycyjnych, a
dokładnie dopracowanych. Jedno jest pewne - nie znajdziecie tutaj żadnych
szalonych i niespotykanych pomysłów na własne wesele. Chciałam opowiedzieć wam
tą historię z powodu drobnych i subtelnych szczegółów, dzięki którym, choć na
pierwszy rzut oka pospolity, nasz ślub był dla nas i gości jedyny w swoim
rodzaju.
Tak
naprawdę, cała nasza historia zaczęła się bardzo nietypowo. Swojego (już!) męża
poznałam będąc na pierwszym roku studiów i od początku mieliśmy pod górkę. Dzieliło
nas prawie 300 km, więc jako młodzi i niespecjalnie bogaci studenci, spotykaliśmy
się średnio raz w miesiącu, za każdym razem pokonując wielogodzinną podróż
pociągami. W pozostałe dni rozmawialiśmy głównie przez Internet – a
rozmawialiśmy zawsze bardzo dużo i o wszystkim. Wszyscy patrzyli wówczas na nas
z powątpiewaniem i chyba nikt nie wierzył, że jest przed nami jakakolwiek
przyszłość (nawet, jeśli się teraz do tego nie przyzna). Po ukończeniu studiów
mój mąż znalazł pracę w moich stronach – na śląsku, i stanęliśmy przed decyzją
o kupnie mieszkania. Już wtedy nie posłuchaliśmy życzliwych „rad” bliskich i
wzięliśmy kredyt hipoteczny nie będąc małżeństwem. Na kilka dni przed
przeprowadzką, mój mąż zabrał mnie na zakupy i będąc już w mieście powiedział,
że właśnie tego dnia chce mi kupić pierścionek zaręczynowy i ogłosić wszystkim,
że zamierzamy się pobrać. Tak też zrobiliśmy! po czym zajęliśmy się remontem i
zapomnieliśmy o ślubie :) Do tematu powróciliśmy dopiero w lutym tego roku
(mieszkanie samo się nie wyremontowało przecież :)). W związku z tym, że na wrzesień
zaplanowana była już inna rodzinna impreza, a my nie chcieliśmy czekać do
przyszłego roku, zdecydowaliśmy się na lipiec. Żeby było zabawniej, nie
organizowaliśmy wesela na miejscu, tylko w rodzinnych stronach mojego męża – w
Łańcucie. Co, my nie damy rady? :)
Już
na starcie postanowiliśmy, że nasze wesele powinno być luzacką imprezą w gronie
najbliższej rodziny, więc wybór stylu boho (choć osobiście bardziej lubię go
nazywać hipisowskim :)) był całkowicie naturalny. Przekornie, motywem przewodnim
został ptak, jako symbol wolności i niezależności :)
Tuż
po załatwieniu sali, zabraliśmy się za zaproszenia. Hobbystycznie zajmuje się
scrapbookingiem, więc siłą rzeczy wszystkie kartki robiłam ręcznie. Każda z
nich była indywidualna i spersonalizowana. Bawiłam się przy dobieraniu grafik,
ulubionych kolorów, wzorów i wierszyków „zamiast
kwiatów” (tak, tak, każdy z gości został poproszony o przyniesienie czegoś
innego :)). Co się naprzeklinałam, wstając skoro świt, żeby jeszcze przed pracą
skleić parę kartek, to moje. Jednak odwiedzając rodzinę i widząc swoje dzieła
stojące dumnie na półkach, stwierdzam, że warto było :)
Jak
się okazało, zaproszenia były tylko początkiem naszego hand-made’owego wesela.
Gdy tylko kończyłam jeden projekt, bardzo szybko znajdowałam pomysł na kolejny.
Tak więc na pół roku przed ślubem, gdy tylko miałam czas, siedziałam zamknięta
w domu i rysowałam, projektowałam, przyklejałam, drukowałam itp. itd. Powstały
m.in. skrzydlate winietki na stół, dla których specjalnie w dzień przed ślubem
wybraliśmy się do sadu po jabłka. Gdy jednak wieczorem chcieliśmy ustawić je na
stołach, okazało się, że połowa z nich jest robaczywa i mąż z rodzicami w
sobotę rano musieli jeszcze jechać na szybkie zakupy do Biedronki :) Dzięki
wam, a dokładnie dzięki Magdalenie z tego posta,
wpadłam na pomysł przygotowania przewodników weselnych. Oprócz śpiewników
goście znaleźli w środku plan wesela, podziękowania, a w związku z tym, że
bardzo dużo osób było przyjezdnych, również plan miasta z zaznaczonymi najważniejszymi
punktami. Standardowo mieliśmy również hand-made’owe zawieszki na wino i
etykietki na wódkę, gdzie udało nam się wepchnąć spersonalizowany wierszyk dla
naszego starosty – Rysia :)
Jedną z atrakcji, na którą się zdecydowaliśmy była
fotobudka. Problemem było jednak to, że żadna nie spełniała moich oczekiwań. Chciałam
wprowadzić tą zabawę (i uzyskać jeszcze więcej zdjęć!), ale zastanawiałam się
nieustannie: „Po co mi właściwie zdjęcie
wujka Władka w zielonej peruce i różowych okularach?”. W efekcie na tydzień
przed ślubem kupiłam wielki czarny brystol i razem z siostrzenicą mojego męża,
siedziałyśmy po nocy wycinając takie gadżety, jakich chciałyśmy używać :)
Moja
wyobraźnia nie ograniczała się jedynie do rzeczy, na których się znam i
potrafię je zrobić. Po obejściu wszystkich salonów w okolicy i obejrzeniu
miliona stron internetowych, doszłam wreszcie do smutnego wniosku, że nie ma
dla mnie sukni ślubnej. Mama śmiała się, że o mojej wymarzonej kreacji to się
nawet francuskim projektantom nie śniło. Wbrew pozorom nie było to nic
skomplikowanego. Choć nie mam ani doświadczenia ani uzdolnień w tym kierunku,
pokusiłam się o samodzielne zaprojektowanie i uszycie sukni u krawcowej.
Naczytałam się o krojach, sylwetkach, materiałach i oto powstała – moja suknia
idealna. Podobnie sytuacja wyglądała w przypadku ślubnych obrączek – z
rezygnacją przeglądając kolejne katalogi, zgodnie doszliśmy do wniosku, że
żaden profesjonalny projektant nie zrobi tego lepiej niż my. Poszliśmy więc do
jubilera z prośbą o wycenę naszego własnego pomysłu – w efekcie dostaliśmy
obrączki dopiero kilka tygodni przed ślubem, a z racji panujących wówczas
upałów swojej nie potrafiłam nawet włożyć :)
Naszą
najbardziej kontrowersyjną decyzją okazał się wybór świadków. Każdy z nas miał
bliskiego brata i nie widziałam konieczności by na siłę szukać kobiecej
świadkowej, skoro prawo dopuszcza parę tej samej płci. O dziwo, żaden ksiądz
nie robił z tego takiego problemu jak nasza rodzina – na siłę szukali nam
innych kandydatów. Uparliśmy się jednak jak przysłowiowe osiołki i nie
zmieniliśmy decyzji ani na sekundę. Nie obyło się bez komplikacji, jak np.
tego, że mój świadek poczuwał się do odpowiedzialności by zorganizować mi
wieczór panieński (oczywiście w tajemnicy :)), z czego uwolniłam go sama przygotowując
sobie imprezę (taka tajemnica długo się nie utrzymała :)). W wigilię naszego
ślubu zabraliśmy świadków na krótką naradę bojową i w tajemnicy przed wszystkimi
wręczyliśmy im drobne upominki w postaci kolorowych skarpetek. Następnego dnia
rano każdemu przynajmniej raz dostało się, za nieodpowiedni strój na taką
uroczystą okazję, dopóki wszyscy nie zauważyli, że to tak właśnie ma być :)
Nie
chciałam welonu – zdecydowanie z okresem panieństwa, a także wolnością i
swobodą kojarzył mi się wianek. Od kiedy dowiedziałam się, że angielska nazwa
pospolitej gipsówki znaczy tyle samo co oddech
dziecka nie wyobrażałam sobie innych kwiatów w bukiecie, we włosach i
wszędzie gdzie tylko miałam możliwość ją wcisnąć! Organizując wesele w małych
miejscowościach trzeba liczyć się nie tylko z tym, co ludzie powiedzą, ale
również z tym, co widzieli, co znają i potrafią. Widząc minę fryzjerki i
florystki na moje słowa o wianku, poważnie zastanawiałam się czy to dobra
decyzja - żadna z nich nie wiedziała jak się za to zabrać! Dokładnie tak samo
wyglądała piekarka, gdy przyniosłam jej zdjęcie naked cakes i zespół słysząc o
filmie z podziękowaniem dla rodziców. Naprawdę obawiałam się o te moje „światowe” pomysły, czy przypadkiem nie
okażą się wielką klapą. Wszystkie kwiaty, jakie mieliśmy, robiła kuzynka i
chociaż postawiłam ją w trudnej sytuacji, stanęła na wysokości zadania. Razem z
moimi szwagierkami wpadły na pomysł, by wszystkim małym dziewczynkom założyć
wianki na głowę, dzięki czemu zyskałam wspaniałe druhny!
W
dzień samego ślubu wstałam bardzo wcześnie. Nie byłam zestresowana, a raczej
podekscytowana wszystkim co ma się wydarzyć :) W związku z tym, że świadkowie
pomagali ubrać się mężowi, a obie moje przyjaciółki utknęły u fryzjera, w
przygotowaniach towarzyszyła mi mama z teściową :) Do ślubu jechaliśmy
samochodem siostry, który oczywiście sami przystroiliśmy tiulowymi pomponami i
szerokimi wstążkami, a szwagier udawał szofera. Panował wówczas straszny upał i
jako, że w kościele włączyli klimatyzację, dostałam kataru, więc przez całą
mszę kichałam i wycierałam nos w chusteczkę. Nie ma jednak tego złego, co by na
dobre nie wyszło – większość gości nie zorientowała się o co chodzi – byli
przekonani, że to efekt wzruszenia :) Dla wszystkich dzieci obecnych na
ceremonii kupiliśmy bańki mydlane, którymi dmuchały gdy wychodziliśmy z
kościoła (i przez większą część wesela, dopóki płyn się nie skończył :)). Nie
spodziewaliśmy się jednak, że mamy tak rezolutnych braci, że w sobotę rano
kupią dwa kilo ryżu i wszystko wysypią nam na głowę (pojedyncze ziarenka
wyciągałam jeszcze następnego dnia rano :)). Podczas obiadu siostrzenica męża
przygotowała dla nas niespodziankę i zagrała na keyboardzie kilka romantycznych
utworów. Najbardziej stresującym momentem był dla mnie pierwszy taniec.
Zapisaliśmy się na kurs, ale nie chcieliśmy tańczyć do żadnej oklepanej
piosenki, bo na co dzień nie słuchamy takiej muzyki. Wybraliśmy Walc Wiedeński
i balladę Metallicy [tutaj]. Wybierając
układ sugerowaliśmy się tylko tym, by był prosty, naturalny i romantyczny dla
nas – nie chcieliśmy zadziwić gości i to jeden z niewielu wyborów, w których w
ogóle nie liczyliśmy się z ich zdaniem. Nie puściliśmy piosenki z playbacku –
zagrał ją zespół, który specjalnie dla nas nauczył się wybranej przez nas
wersji, z trąbką w miejscu wokalu. Gdy weszła perkusja, było naprawdę niesamowicie!
:)
Chociaż
wesele zaczęło się dość wcześnie, strasznie szybko minęło. Część czasu
spędziliśmy w ogrodzie, robiąc zdjęcia, odpoczywając na słońcu i bawiąc się z
dziećmi w wyścigi konne. Ze względu na to, nasz skrupulatnie przygotowany plan
zaczął się stopniowo przesuwać w czasie. Już na wstępie zaznaczyliśmy, że nie
chcemy żadnych żenujących i prześmiewczych konkursów na swoim weselu. W zamian
za to zaprosiliśmy gości do tańca belgijskiego [tutaj].
To była zdecydowanie najlepsza część wieczoru i kiedykolwiek nie wspominamy
wesela, zawsze znajdzie się ktoś, kto to pochwali :) I tutaj również ukłon w
stronę zespołu, którego członkowie nauczyli się tańca i na czas zabawy zeszli
ze sceny i tańczyli razem z nami, ucząc gości!
W
miejscu podziękowania dla rodziców, standardowo, przygotowaliśmy film [tutaj].
Oprócz rodziców, uwzględniliśmy babcię, która wychowywała mnie przez całe
dzieciństwo. Staraliśmy się by film był maksymalnie spersonalizowany –
nakręcaliśmy go w naszym mieszkaniu, z dna szafy wyjęliśmy książkę, którą mama
czytała mi do snu, na słoikach nakleiliśmy etykietki z nazwami ich specjałów
kulinarnych, a na mapie dojechaliśmy do siostry mieszkającej nad morzem. W
trakcie emisji byłam tak samo przejęta jak wszyscy, ale widząc wzruszenie rodziców
na otrzymanych zdjęciach, jestem pewna, że był to strzał w dziesiątkę!
Wesele
skończyło się trochę po trzeciej w nocy – dedykacją od kolegów „Krzysiek się żeni”. Byłam szczęśliwa,
ale tak bardzo zmęczona, że nie mogłam się doczekać, kiedy wszyscy wyjdą i
wreszcie będę mogła iść spać. Dopiero przy zbieraniu zdjęć i alkoholu ze stołów
przypomniałam sobie, że na zapleczu mam różowe tenisówki na przebranie, co w
środku nocy było dla mnie wielkim odciążeniem :)
Drugiego
dnia zorganizowaliśmy poprawiny w formie późnego obiadu. Do Kościoła wybrałam
się w swoich ślubnych butach. W momencie gdy uklęknęłam, a wszyscy wokół
zaczęli się śmiać przypomniałam sobie, że nie zdjęłam karteczek z napisem „On jest mój!”. Co śmieszniejsze, na
ślubie miałam długą suknie i nikt ich nie zauważył :) Podczas obiadu
poprosiliśmy gości o wypełnienie ankiet weselnych (które swoją drogą, też
znalazłam na blogu NPM, dokładnie trzy dni przed ślubem i na szybko drukowałam je u kuzynki w pracy :)). To jedna z
fajniejszych, a najmniej docenianych pamiątek weselnych. W księdze goście piszą
co im akurat ślina na język przyniesie, natomiast w ankiecie to co pierwsze
przyjdzie do głowy w odpowiedzi na zadane pytanie :)
Ostateczną
wisienką na torcie były prezenty, jakie przygotowaliśmy dla gości po weselu.
Nie zatrudniliśmy kamerzysty, gdyż chcieliśmy utrzymać luźną i swobodną
atmosferę, co moim zdaniem nie jest możliwe, gdy goście ciągle zastanawiają
się, gdzie w danej chwili znajduje się kamera. Siostry i przyjaciółka,
postanowiły jednak uwiecznić najważniejsze momenty tego dnia na swoich
aparatach, dzięki czemu otrzymaliśmy wiele godzin materiału, może nie tak
profesjonalnego, ale na pewno bardziej osobistego. Zmontowaliśmy z tego kilka
krótkich teledysków [m.in. tutaj]
i razem ze zdjęciami ze ślubu umieściliśmy na DVD z zaprojektowaną przez nas
okładką :)
Nietypowe /
niepoprawne:
-
100% handmade! Wszystko co tylko byliśmy w stanie, zrobiliśmy sami:
zaproszenia, winietki, etykiety i zawieszki na wódkę/wino, przewodniki weselne,
gadżety do fotobudki, dekoracja samochodu, projekt sukni i obrączek ślubnych,
płyty z podziękowaniem dla gości. Braliśmy też udział w wybieraniu setlisty
weselnej, zabaw oczepinowych, kwiatów, czytań i ewangelii… nic nie
pozostawiliśmy przypadkowi :)
-
Wesele w stylu hipisowskim. Na luzie i bez kamery. Zamiast welonu miałam
wianek, żadnych tipsów ani doklejanych rzęs.
-
Małe druhny w kolorowych wiankach.
-
Mieliśmy dwóch świadków - brata Marcina i brata Grzegorza. Razem z PM w
kolorowych skarpetkach :)
-
Pan Młody miał długie włosy. O tym nie wspomniałam w poście, ale szukając
fryzur dla niego na tą uroczystość spotykałam się tylko z komentarzami typu: A po co mu to? Obetnij, będzie wyglądał
poważniej. Inspirując się Grą o Tron ostatecznie zapletliśmy mu warkocza :)
-
Ballada Metallicy jako pierwszy taniec :)
-
Zupełnie żadnych bzdurnych zabobonów. Ślub odbył się w lipcu. Ja nie miałam nic
niebieskiego, nic pożyczonego, a Pan Młody widział suknie przed ślubem. Jak nic
będzie rozwód :)
-
Przewodniki weselne z podziękowaniem dla gości, śpiewnikiem i planem miasta.
-
Belgijka zamiast weselnych konkursów.
-
Koszyk pomocy weselnej w damskiej toalecie, a w nim m.in. plastry, podpaski,
zapasowe rajstopy, miętówki, lakier do włosów, bezbarwny lakier do paznokci,
tabletki przeciwbólowe. Największą popularnością cieszyły się plastry na
odciski – następnego dnia nie pozostał ani jeden dla mnie :)
-
Ankiety weselne rozdawane na poprawinowym obiedzie.
-
Wesele zorganizowane w pół roku i to na odległość. Wszystko się da zrobić :)
-
Poweselne prezenty dla gości w postaci teledysków i płyt ze zdjęciami.
Rady dla przyszłych
Panien Młodych:
Radę
tą dostałam przy ostatniej ślubnej spowiedzi i teraz podzielę się nią z wami :)
Nie dajcie się zwariować i nie pozwólcie, by przygotowania do wesela pochłonęły
was bez reszty. Warto walczyć o swoje marzenia i obstawać przy własnym zdaniu,
jednak nie za wszelką cenę. Znajdźcie chwilę, by pogodzić się z bliskimi (na
pewno pokłócicie się tysiące razy!) i powiedzieć jak są dla was ważni. Jeśli
będziecie szczęśliwe, żaden nieudany krok ani niesforny lok nie będą w stanie
tego zniszczyć. To wasze nastawienie i dobry humor sprawi, że ten dzień będzie
najpiękniejszy i wyjątkowy :)
A
teraz rada zupełnie ode mnie: jeśli nie musicie, nie pytajcie o radę gości
weselnych (nawet mamy, babci, przyjaciółki, siostry…). Zamiast tego zapiszcie
się na facebookową grupę wsparcia, zapytajcie o zdanie fotografa albo zespół.
Goście są bardzo subiektywni (nawet, gdy starają się tacy nie być) i mając
wybór, zawsze znajdzie się ktoś niezadowolony. Jeśli natomiast postawicie ich
przed faktem dokonanym, szczególnie jeśli jest to coś nietypowego i
oryginalnego, na pewno będą zachwyceni :)
Kwiaty: Teresa Ptasiuk "Merry Flowers"
Kilka słów od NPM:
Zacznę od tego, że uwielbiam "Nothing else matters" i
na pewnych etapach swojego życia uważałam, że nie istnieje piękniejsza piosenka
na pierwszy taniec :) Jestem pełna podziwu dla ilości wykonanych samodzielnie
rzeczy, łącznie z sukienką i obrączkami, które pomimo wsparcia krawcowej i jubilera
i tak wymagały wiele osobistej pracy (ja miałabym ogromny problem z
zainteresowaniem się informacjami „o krojach, sylwetkach, materiałach”). Nikogo też
chyba nie zdziwi, że pomysł z przewodnikami weselnymi, Belgijką i ankietami
weselnymi (tu w wersji na poprawinach, co jest świetnym rozwiązaniem) mi się wyjątkowo
podobają :)
Tak sobie
myślę, że wesela w różnych rejonach Polski i w różnej wielkości miastach bardzo od siebie się różnią. Sama spotkałam się z tym, że dla osób
z mniejszych miejscowości wianek, naked cake itp. mogą być czymś z czym stykają
się, w swojej pracy (nie w internecie), po raz pierwszy i, że gości najbardziej
szokuje to co z pozoru niewielkie, a jednak inne od tradycji: świadkowie płci
męskiej i ich totalnie niewłaściwe skarpety :)
Zabawa z dziecmi w wyścigi konne (ja tak spędzam wszystkie udane rodzinne imprezy), historia
z butami i rada na końcu – rewelacyjne!
W
organizacji ślubu i wesela zawsze chodzi o to, aby było jak najbardziej w stylu
Pary Młodej. I tu czuć, że to wesele było ich. W wybranej balladzie do
pierwszego tańca, samodzielnej pracy i hipisowskim stylu, w długich
włosach Pana Młodego i fryzurze a la Khal Drogo, w wianku, gipsówce i prostej sukience Justyny, w luzie i wspomnieniach tworzonych w głowie i w sercu, zamiast na płycie.