poniedziałek, 20 listopada 2017

Galeria Niepoprawnych Panien Młodych: Marta

Poznaliśmy się w listopadzie. W absurdalnie nielistopadowy, słoneczny, ciepły dzień, w obfitujący w absurdalnie tragikomiczne wydarzenia poniedziałek. Poznaliśmy się tam, gdzie raczej mało kto oczekuje spotkać miłość życia – na Tinderze. Ten dzień od początku zapowiadał się mocno nietypowo – wchodząc do biura, zamiast spodziewanej pustki i porządku, zastałam w nim spektakularne ślady imprezy, a ledwo utorowałam sobie drogę do biurka, i dowiedziałam się o co chodzi (szef świętował osobisty sukces), otrzymałam wiadomość, że mój pies został potrącony przez samochód i dochodzi do siebie w klinice (sprawa wyglądała poważnie, ale finalnie nic mu się nie stało). Sporo emocji jak na początek dnia! Jak w każdy poniedziałek, wyszłam z pracy wcześniej, żeby pojechać na uczelnię na konsultacje. Droga zajmuje pół godziny, kiedy wsiadłam do pociągu i uruchomiłam aplikację, ON do mnie napisał. Konto na Tinderze założyłam jakieś 2 tygodnie wcześniej, z ciekawości kogo można tam spotkać, i trochę z nudów (chociaż, kiedy miałam czas się nudzić pracując i studiując dziennie, to pozostaje dla mnie zagadką ;) ) - i przez ten czas poczyniłam sporo ciekawych obserwacji typów ludzkich korzystających z aplikacji, mogłam wręcz bez problemu stworzyć katalog standardowych odzywek i scenariuszy rozmowy. Tu było inaczej, całkiem inaczej!
 

Właściwie, od początku było inaczej – starałam się dobierać na rozmówców, na podstawie zdjęcia i opisu, osoby z interesującymi pasjami, sprawiające wrażenie mających sprecyzowane poglądy, generalnie niesztampowe – to dawało nadzieję na ciekawą rozmowę, po prostu. Z większością wybranych osób aplikacja "parowała" mnie bardzo szybko, a jeśli nie – kompletnie nie zwracałam na to uwagi, wybór rozmówców w końcu był duży. Nie tym razem, Tomek miał najciekawszy profil, jaki widziałam, to była osoba, z którą najbardziej chciałam porozmawiać – a długo czekałam na "połączenie" i możliwości kontaktu – stąd, gdy w końcu to nastąpiło, naprawdę się ucieszyłam. Jak wspomniałam, przejazd pociągiem to jakieś pół godziny, potem 15 minut dojścia na uczelnię... cóż, w tym czasie z etapu "podstawowe wiadomości o sobie" zdążyliśmy płynnie przejść na etap dyskusji o polityce i ulubionych reżyserach – i to był pierwszy moment, kiedy poczułam, że dzieje się coś mocno niebywałego, bo mam raczej niepopularne poglądy na wiele spraw, i nie zdarza mi się spotykać ludzi, którzy mają je bardzo zbliżone – a raczej się nie zdarzało, aż do tamtego dnia. Następne półtora tygodnia pamiętam jak przez mgłę, a jednocześnie bardzo intensywnie – przez cały ten czas nie wypuszczałam z ręki telefonu, rozmawialiśmy cały czas, o wszystkim, coraz bardziej się zdumiewając i coraz częściej komentując poruszony temat prostym "to po prostu NIEMOŻLIWE, żeby istniał ktoś, kto też tak myśli!". Było to mocno surrealistyczne, pisać ze sobą po 16-17 godzin dziennie i zasypiając, czekać tylko na kolejny dzień, by znów móc porozmawiać.
 

Dzieliła nas spora odległość – to zresztą kolejna historia z kategorii niewykonalne zbiegi okoliczności. Ja jestem z Katowic, mąż pochodzi spod Olkusza, ale całe dorosłe życie spędził w Krakowie, i gdyby tam pozostał, nigdy byśmy się nie spotkali... bo zasięg aplikacji wynosi 50 kilometrów, a Kraków od Katowic jest oddalony o 80. Ale, PRZYPADKIEM, którego wyjaśnić nie sposób, dokładnie w czasie kiedy decydowałam się na założenie Tindera, Tomek podjął decyzję o tymczasowym powrocie w rodzinne strony, oddalone ode mnie o 50 kilometrów właśnie – i tylko dzięki temu mieliśmy szansę się odnaleźć i zacząć rozmawiać! Inna niemożliwa do wyjaśnienia sytuacja to to, że oboje mieliśmy swoje kryteria doboru rozmówców na Tinderze – ja pisałam tylko z tymi, którzy poprawnie rozpoznali piosenkę którą miałam w opisie, mąż z zasady nie pisał do Ślązaczek – dość powiedzieć, że oboje tych "testów" nie zdaliśmy, i oboje mimo wszystko zdecydowaliśmy się napisać do drugiej osoby – ot, przypadek.

Jestem fanką "Z Archiwum X", w czasie kiedy ze sobą pisaliśmy, z zapałem je oglądałam – jednym okiem, drugie mając utkwione w telefonie – i nigdy nie zapomnę narastającego z każdym odcinkiem wrażenia, że nadprzyrodzone sytuacje, przeznaczenie i inne takie historie jednak się ludziom przydarzają (a przeżyłam 23 lata jako raczej racjonalna sceptyczka i agnostyczka wyśmiewająca wszelkie romantyczne historie :D)
 

W końcu, po półtora tygodnia który wydawał się być wiecznością, spotkaliśmy się. Tomek przyjechał (pierwszy raz w życiu!) do Katowic, ja pokaźnie się spóźniłam – OCZYWIŚCIE był to dzień największych korków, jakie w życiu widziałam. Takie pierwsze spotkania zdarzają się raczej w bardzo kiepskich romantycznych filmach, których oglądaniem raczej się nie kalam, ale w rzeczywistości też się zdarzyło – podeszłam, przedstawiliśmy się sobie, i z mocnym zdumieniem oraz brakiem pewności, co właściwie widzę, miałam okazję zaobserwować jak mojego przyszłego męża strzela przysłowiowy grom z jasnego nieba, tudzież inna strzała Amora (sam twierdzi, że niewiele pamięta z tego spotkania, bo całą energię skierował na zachowywanie pozorów normalnej rozmowy i koncentrację uwagi :D ). Jako, że była to moja pierwsza prawdziwa randka, i jako że jestem raczej mistrzynią gaf i miniaturowych katastrof, zadecydowałam, że idziemy do mojej ulubionej, odrapanej i mocno specyficznej w wyrazie knajpy (nomen omen, o nazwie Absurdalna), a na romantyczną kolację zamówiłam...pół kilo frytek, które następnie pożarłam, pomagając sobie rękami, ponieważ zawsze tak robię – cóż, przynajmniej przełamywanie pierwszych lodów poszło szybciej, niż błyskawicznie :D Generalnie nie bardzo umiemy opisać, co się wydarzyło na tym spotkaniu, bo z racjonalnego punktu widzenia jest to niemożliwe – przez 3 godziny spędzone w knajpie, udało nam się szeroko omówić właściwie całe życiorysy, z milionem dygresji, i z tym że dwukrotnie wyciągałam laptopa, by pokazać (i szeroko opisać) jakiś projekt włącznie. Zbliżała się godzina 20, zbliżał się ostatni bus, który mógł zabrać Tomka do domu – więc z mocnymi oporami zebraliśmy się w kierunku przystanku. A tam... Okazało się, że rozkład został zmieniony, i ostatni bus już odjechał! Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w życiu się tak śmiała, jak wtedy kiedy chodziliśmy godzinami po ciemnych katowickich uliczkach, w mrozie wczesnego grudnia, usiłując znaleźć jakieś rozwiązanie tej sytuacji (najbardziej oczywiste, i na które miałam największą ochotę, czyli po prostu BIORĘ CHŁOPA DO DOMU, niestety nie wchodziło w grę, gdyż mieszkałam z liczną i mocno konserwatywną rodziną). Po dłuuugim czasie transport – mocno okrężną drogą – został znaleziony, a ja poszłam do domu, z surrealistycznym wrażeniem że, po pierwsze, nie wiedziałam że zakwasy od śmiechu można mieć na całym ciele, i po drugie, że pierwszy raz w życiu spotkałam istotę swojego gatunku.

Generalnie jestem raczej dziwakiem (żeby nie powiedzieć wprost, totalnym kosmitą, mającym problem z ogarnięciem relacji międzyludzkich i z podejmowaniem decyzji), więc pojęcie sytuacji, i decyzja o "normalnym związku", zajęła mi zawrotny, w naszej skali, miesiąc – a w czasie kiedy ja snułam oderwane od rzeczywistości rozważania, Tomek obmyślał szczegółowy plan działania. Jeździliśmy do siebie, nagle odkryłam że warto jechać 30 km pociągiem z Gliwic do Katowic, potem 40 busem z Katowic do Olkusza, a potem jeszcze 10 samochodem, tylko po to żeby razem spędzić popołudnie, przespać się i następnego dnia ruszyć w drogę powrotną – i tak minął nam grudzień i styczeń. W lutym wybraliśmy się do kina, po nim jak zwykle, podeszłam jeszcze na chwilę z Tomkiem na parking, by pogadać w aucie zanim odjedzie. Siedliśmy i zaczął opowiadać mi historię – jak to, będąc w liceum w Niemczech, poszedł kupić dla znajomych pamiątki, i pomiędzy drobiazgami zobaczył pierścionek, który z miejsca mu się spodobał, i postanowił że kupi go i schowa, by kiedyś dać swojej przyszłej żonie – tak też zrobił, i na przestrzeni kolejnych 10 lat, mimo różnych relacji z różnymi dziewczynami, nigdy żadnej nie chciał go dać – aż poznał mnie. Przysięgam, brzmi jak wiadro lukru, jak wymysł autorki harlequinów, ale w tym momencie opowieści sięgnął do kieszeni, wydobył pierścionek, ja na niego spojrzałam, zdążyłam tylko pomyśleć "matko, jaki piękny, sama bym sobie taki kupiła" (nie noszę żadnej biżuterii oprócz piercingu) i już miałam to cudo na palcu. W tym momencie zapadła cisza, oboje zajęliśmy się rozkminianiem, jakim cudem pasuje idealnie, jak robiony na wymiar, a mam wielkie niekobiece łapy i rozmiar pierścionka 19. Kolejny z listy PRZYPADKÓW wyglądających jak starannie uknuty plan, tylko czyj? Zagadka, jakie skrzaty czy też inne chochliki ułożyły tą szaleńczą wersję bajki o Kopciuszku pozostaje niewyjaśniona do dziś, ale pierścionek zlał się z moim palcem w integralną całość i tak sobie żyją :)


To była połowa lutego, nie planowaliśmy brać ślubu w najbliższej przyszłości (w sumie to oboje zawsze byliśmy wrogami instytucji małżeństwa), chcieliśmy zamieszkać sobie po prostu razem i patrzeć, co dalej się będzie działo w naszej absurdalnej bajce. Minęły zawrotne 3 tygodnie (miałam wtedy wrażenie że każdy dzień jest jak tydzień, i biorąc pod uwagę dynamikę wydarzeń, faktycznie tak było :D ) kiedy – przy okazji świętowania Dnia Kobiet udziałem w Manifie – uznaliśmy, że skoro oboje jesteśmy przekonani, że trafiliśmy na siebie nie przypadkiem, i chcemy żyć razem – no to weźmy i się hajtnijmy! Jeszcze w tym roku, no bo po co i na co czekać. W sumie najbardziej zdziwieni byliśmy, że tak późno na to wpadliśmy (3 miesiące po pierwszej randce, kawał czasu :D ). Od początku było jasne, że ślub jest dla nas – chcieliśmy wziąć go tylko w towarzystwie świadków, jednak zdecydowaliśmy ostatecznie o małym przyjęciu dla najbliższych. Min naszych rodziców, słyszących że chcemy się pobrać przed pierwszą rocznicą spotkania, nie zapomnę nigdy – ale nasze szczęście udzieliło się chyba wszystkim, bo znieśli to dzielnie :D. Wybór sali zajął nam 5 minut – od razu zakochaliśmy się w klimatycznej, industrialnej Restauracji Smak Róży w Katowicach, maila z prośbą o podanie wolnych terminów wysłałam do jej właścicielki jeszcze tego samego dnia – większość sobót była pozajmowana, ale wtedy spojrzałam w kalendarz i zauważyłam, że w październiku 13 przypada w piątek – decyzja była prosta! I tak zadecydowaliśmy, że bierzemy ślub w piątek 13, najtrudniej było przekonać kierownika Urzędu Stanu Cywilnego, że z niego nie żartujemy :D Nawet mniej czasu zajął nam wybór obrączek – otóż obojgu spodobały się wyłącznie stalowe, niesamowite obrączki ze stali damasceńskiej, z firmy Inne Obrączki. Od początku byłam przekonana, że sukienkę chcę mieć w kolorze butelkowej zieleni – ubieram się tylko na czarno, a ten odcień zieleni uważam za najpiękniejszy kolor świata – na tak niezwykłą okazję idealny. Oboje jesteśmy ludźmi lasu – uwielbiamy kontakt z surową naturą, więc było oczywiste, że las zostaje motywem przewodnim. Zamówiłam na aliexpress sznurki, pieczątki, klamerki, ozdóbki, zaprojektowałam zaproszenia i papeterię, kupiłam sobie złote buty... i tak oto do końca marca mieliśmy właściwie organizację ślubu z głowy i mogliśmy zająć się ważniejszymi sprawami :D Tomek zaczął pracę na Śląsku, zamieszkaliśmy razem, ja zmieniłam pracę, urządzaliśmy się, zaczęliśmy rozdawać zaproszenia – i tak minęła wiosna. W wolnych chwilach dłubałam sobie dekoracje, i poszukiwałam szmaragdowego materiału na sukienkę – misja niemożliwa! Kiedy więc znalazłam w butiku wystrzałową, balową suknię w tym kolorze, zdecydowałam się od razu. Przyszło lato, zapraszanie gości połączyliśmy z podróżowaniem po całej Polsce, wszyscy z coraz większym niepokojem dopytywali, jak tam przygotowania... a my ze spokojem odpowiadaliśmy, że wszystko gotowe, bo obrączki mamy już zamówione! Notabene uważam, że zapraszanie na wesele to rewelacyjny sposób na skondensowane poznanie rodziny i przyjaciół partnera :) W sierpniu uznałam, że jednak na ceremonię chcę mieć delikatniejszą suknię, cudem zdobyłam w outlecie kawałek zielonego materiału w idealnym odcieniu, w ciemno poszłam do przesympatycznej krawcowej – żadnej ślubnej, zwykła starsza pani w niewielkiej pracowni, narysowałam jej co chcę...wyszło lepiej, niż oczekiwałam! We wrześniu uznaliśmy, że jednak chcemy fotografkę na ślub, więc zwerbowaliśmy na tą godzinkę ceremonii młodą, zdolną dziewczynę, którą znalazłam, bo fotografowała koleżankę xD Tort, całkowicie zgodny z naszą wizją, upiekł nam kolega mojego brata, na co dzień...muzyk :D
 

Na początku października najdrobniejsze szczegóły były już gotowe (pani właścicielka restauracji dzielnie odpowiadała na moje maile z pytaniami o odcień serwetek i lampek, i wszelkie inne głupoty), pozostało nam odebrać obrączki (i zachwycić się nimi!) oraz cała praca własna – montaż winietek (44 karteczki wklejone w szyszki!), upieczenie podziękowań (200 udekorowanych własnoręcznie pierniczków), no i tuż przed ślubem – własnej produkcji bukiet, wianek i bukiety dla druhen, i pieczenie ciasteczek i babeczek na słodki stół.
 

Dzień przed ślubem, kiedy to o 7 rano jechałam po kwiaty do hurtowni (i wracałam pociągiem z cudownie pachnącym eukaliptusem w objęciach), dekorowałam babeczki, poszliśmy sobie na obiad, by móc chwilę spokojnie porozmawiać, słonecznym, późnym popołudniem jechaliśmy zawieźć ostatnie dekoracje i alkohol do restauracji, mogę śmiało nazwać jednym z najpiękniejszych w życiu. Wieczorem zasnęliśmy w naszym malutkim, wysprzątanym jak nigdy mieszkanku w poczuciu, że nazajutrz czeka nas coś niesamowitego.
 

Obudziłam się o 6, pełna energii, zapału i optymizmu – i wtedy przeczytałam wiadomość od świadka, najlepszego kolegi Tomka od wczesnego dzieciństwa, że rozstał się z dziewczyną i przyjedzie sam. Ok, trudno...gdyby nie to, że mieli nas JEJ autem zawieźć z urzędu do restauracji :D co gorsza, kolega zaginął bez śladu, a jest znany z tego, że problemy lubi zapić, więc akcja poszukiwawcza musiała być błyskawiczna. Pojechałam z moim bratem zawieźć ciasta i tort na salę, Tomek w tym czasie wydzwaniał do świadka – bez odzewu – i do rodziców (na szczęście mieszkają w jednym bloku), żeby ruszyli z misją poszukiwawczą. Wróciłam do domu, dalej bez śladu! Największy plus całej sytuacji był taki, że Tomek mocno stresował się ceremonią, i to przeszło jak ręką odjął – zaczął stresować się świadkiem :D Poszłam do fryzjera, fryzjerka spytała, na jaką okazję czeszemy, jej miny na odpowiedź "Ślub. W dodatku mój" nie zapomnę długo – ale wyszło super :D Na całe szczęście pomalować się i ubrać poszłam do domu rodziców – gdy wróciłam około 13 do naszego mieszkanka (ślub był o 14.30) – szłam na piechotę, w sukni i szpilkach, pod rękę ze świadkową przez pół centrum miasta - miotali się po nim rodzice i wujostwo Tomka, a świadka dalej nie było – tyle dobrze, że w międzyczasie dał znać że żyje, i oznajmił że jednak przyjadą razem. Rodziców dosłownie wygoniliśmy (i dobrze, bo długo szukali miejsca parkingowego), Tomek przebrał się w minutę, ja zebrałam rzeczy typu buty na przebranie – i nagle odkryliśmy, że brak świadka oznacza brak transportu :D Na szczęście moja z grubsza przytomna świadkowa wezwała taksówkę, do której malowniczo zbiegliśmy z 4 piętra, ja z bukietem wielkim jak snop, z suknią ciągnącą się po ziemi, Tomek zawiązując krawat, wskoczyliśmy do auta, świadkowa zakrzyknęła "chyba pan widzi, że jedziemy do pałacu ślubów!" a ja zaczęłam płakać ze śmiechu :D
 

Na miejscu byliśmy pół godziny przed czasem (uffff!), ale to mi przypadła (prześwietna zresztą!) rola stania pod urzędem, witania gości (a całe tłumy przyszły na samą ceremonię ) i zabawiania ich rozmową, podczas gdy... Tomek pognał do pobliskiej galerii handlowej, gdzie parkowali przyjezdni goście, żeby przyprowadzić ich do urzędu – i słusznie, bo się pogubili :D Przyjechała fotografka, prawie wszyscy już byli na miejscu, no to śmiechy, rozmówki, wejście do urzędu, ochy i achy, zdjęcia, pan kierownik wychodzi i pokazuje, że już czas... ale kogóż brakuje? No ŚWIADKA! Wpadli kilka minut po czasie, tłumacząc, że po drodze dostali mandat... i oto pora na punkt kulminacyjny, świadek szuka dowodu...i nie ma! Parę minut po planowanym czasie rozpoczęcia ślubu prosiliśmy innego kolegę o świadkowanie (ale sprawił się super, bo nie ma tego złego...), obrączek cały czas pilnowałam ja :D
 

Ceremonia była przepiękna, absolutnie nic z rejestracji i podpisania papierka, trwała blisko godzinę, pan kierownik wygłosił wzruszającą mowę o odpowiedzialności, sugerując się "Małym Księciem", coś pięknego! Zero stresu, myślałam że będę płakać ale też nie, dopiero przy przysiędze, gdy zobaczyłam łzy w oczach męża, sama się wzruszyłam. Sala była pełna po brzegi, życzenia od najróżniejszych bliskich osób przyjmowaliśmy około pół godziny (a życzenia od gości zaproszonych na wesele były w restauracji!). Jak pisałam, samochody były zostawione w centrum handlowym. Wyruszyliśmy tam więc, całym wesołym orszakiem, przez główną ulicę Katowic. I przez drzwi obrotowe w galerii. I po schodach ruchomych. I przez parking. Super efekt i chwilowe celebryctwo :D
 

Do restauracji, ze względu na korki, jechaliśmy ponad pół godziny (a to kilka kilometrów), ale nie szkodzi – był czas na selfiki! Przyjęcie, tak spontanicznie zorganizowane, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania – było pysznie, elegancko i z klasą, a jednocześnie na luzie. Dekoracje kwiatowe (wliczone w koszt restauracji i przez nich organizowane) były przepiękne i idealnie dopasowane do mojego bukietu, i wymyślonego klimatu. Zdecydowaliśmy się na menu złożone z dwudaniowego obiadu z deserem, tortu, zróżnicowanej zimnej płyty i ciepłej kolacji, przyjęcie trwało od 16.00 do 1.30 i kolacji prawie nikt już nie jadł, bo wszyscy byli najedzeni – dostaliśmy stosy jedzenia do domu!
 

Nie chcieliśmy DJ, nie mówiąc o zespole, absolutnie nie chcieliśmy muzyki, niezgodnej z naszymi gustami – więc stworzyliśmy sobie playliste, która leciała z komputera przez niezłe głośniki, i to był strzał w 10! Klasyki taneczne lat 70 i 80, rockowe ballady i trochę mocniejszych kawałków typu Foo Fighters o dziwo, zapełniły nam parkiet! Wynikało to ze specyfiki gości – zaprosiliśmy w sumie 44 osoby, najbliższą rodzinę (rodzice, dziadkowie, chrzestni), kilkoro kuzynów z którymi mamy dobry kontakt, a połowę gości stanowili przyjaciele – to oczywiście wydatnie pomogło w budowaniu atmosfery :)
Tort mieliśmy o 19, i to była dobra decyzja – został zjedzony w całości, i wszystkim się podobał :) Wódki mieliśmy 60 butelek, zeszło 28 (a każda para dostawała na odchodne!), za to poszło 9 butelek wina. Rodziny posadziliśmy osobno, i to była dobra decyzja – jesteśmy z różnych środowisk, dzięki temu nie było kurtuazyjnych rozmów o niczym, tylko każdy dobrze się bawił w znanym gronie. W pobliżu siebie usadziliśmy wszystkich przyjaciół, zarówno z mojej jak i z Tomka strony fajnie złapali kontakt i gadaliśmy i bawiliśmy się wszyscy razem. Absolutnie zlekceważyliśmy wszelkie "bo trzeba" i "bo wypada" – nie było żadnego witania...czymkolwiek, nie rzucaliśmy kieliszkami, nie było ani jednego utworu disco polo, ani jednej zabawy – było po naszemu, my byliśmy przeszczęśliwi, nie przejmowaliśmy się niczym – i to wystarczyło, wszyscy wydawali się zadowoleni albo bardzo zadowoleni :D Rodziny zwinęły się przed północą, do końca szaleliśmy kameralnie z grupką przyjaciół – i było super :)
 

Bardzo się cieszyłam i cieszę, że nie mieliśmy żadnego apartamentu, tylko wróciliśmy po ślubie do swojego mieszkania – obudzenie się tam w sobotę rano, niby tak samo jak zawsze, ale wśród prezentów i kwiatów, i z piękną obrączką na palcu, było czymś kompletnie magicznym, polecam!
 

Podsumowując – nie staraliśmy się robić czegokolwiek niepoprawnie, w zasadzie to w ogóle się nie staraliśmy, chcieliśmy żeby było fajnie a po naszemu... a wyszło jak wyszło, komukolwiek opowiadam/pokazuje zdjęcia ze ślubu to reaguje co najmniej zdumieniem, czasem też oburzeniem :D Było pięknie, swobodnie, bezstresowo, po naszemu, i co chyba najważniejsze, totalnie nie mieliśmy objawów żadnej "depresji poślubnej": przygotowania były super, ślub był super, ale to nie był nasz najpiękniejszy dzień, te dopiero przed nami – za nami też ;) Aczkolwiek zyskaliśmy piękne wspomnienia, temat do wielu jeszcze rozmów, i piękne zdjęcia :D
 

Z kwestii technicznych: na całość wydaliśmy niespełna 10 000 zł. Zdjęcia w restauracji są amatorskie – tak pięknie radzą sobie z aparatem mój brat i jego dziewczyna! Bukiety i wianek robiłam sama dosłownie w 10 minut, totalnie na luzie i bez planu – uważam że wyszło pięknie. Polecam jak najwięcej rzeczy robić samemu – super zabawa i satysfakcja! Miałam druhny, bo mam 3 równie bliskie przyjaciółki - losowały, która z nich będzie świadkową :) Cieszcie się i śmiejcie to nie będą Wam potrzebne żadne dodatkowe zabiegi kosmetyczne – ja malowałam się sama, przy użyciu podkładu, pudru, eyelinera i tuszu do rzęs, a uważam że nigdy nie wyglądałam tak pięknie – szczęście to najlepszy kosmetyk :)
 

Za pomoc w organizacji tego dnia odpowiadali:
Restauracja: Smak Róży w Katowicach
Fotograf (ceremonia): Michalina Banasik Photography
Sukienka: Materialiści w Katowicach

Obrączki: Inne Obrączki



























Kilka słów od NPM:
Czasem mam wrażenie, że zamiast publikować tu historie przygotowań do ślubu i samego dnia ślubu powinnam publikować... wszystko. Historie poznania się, historie zaręczyn, a potem pewnie wszystkie kolejne wyjątkowe wydarzenia :) Bo, tak typowo po babsku, uwielbiam słuchać historii ludzi, zwłaszcza takich jak Marta.
Przeczytaliście historie poznania, a potem zaręczyn Marty i Tomka? Prawda, że jest, tak znów po babsku, przecudowna i wręcz stworzona do opowiadania innym? :)
Doskonale widać, że wszystko w tej bajce jest skrojone pod nich. Tempo organizacji, spontaniczność i pewność decyzji, przyjęcie tylko dla najbliższych, wyjątkowa data (bo piątek 13go nie może nie być wyjątkowy), sukienka w nietypowym kolorze, tort pieczony przez muzyka. A to dopiero początek… ;)
Jest lekko, na luzie i co najważniejsze: z wielką miłością.

3 komentarze:

  1. Cóż za piękna para! Jaka śliczna dziewczyna? Wspaniała suknia! kocham szmaragdowa zieleń, a w połączeniu z tym odcieniem włosów...no rewela! :) Znakomita.historia i dzięki, że można było o tym przeczytać! Wszystkiego dobrego ! ilość wykrzyknikow to najlepszy dowód, w jaka ekscytację mnie wprawiła :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie! I to jest niepoprawna Panna Młoda! Szczęścia dla Was. My pobralismy się po 15 miesiącach razem :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pięknie! I to jest niepoprawna Panna Młoda! Szczęścia dla Was. My pobralismy się po 15 miesiącach razem :)

    OdpowiedzUsuń