Powoli rysuje nam się dokładny obraz dnia ślubu – i już czujemy dreszczyk nerwowej ekscytacji. Jak będzie? Czy będzie dobrze? Czy uda nam się to wszystko zgrać? Co po drodze pójdzie nie tak, jak temu zapobiec? Ciągle gdzieś nam się telepią po głowie pytania. Ale zaciskamy zęby, uśmiech na twarz i jedziemy z tym koksem ;) Na szczęście jesteśmy spokojni o finanse – już w tej chwili mamy dopięty budżet.
Sukienka oddana do krawcowej na ostateczne dopasowanie – trochę jednak udało mi się schudnąć, do tego jednak trzeba ją skrócić, bo postawiłam ostatecznie na trochę niższe buty. Powinna być gotowa w przyszłym tygodniu. Po długich wojażach udało mi się kupić bieliznę, w zasadzie zostało mi już tylko skombinować biżuterię. W przyszłym tygodniu ma być też gotowa kamizelka PM zamówiona u krawca, a już z nią pojedziemy na poprawki krawieckie garnituru.
Kilka dni temu odbyliśmy naradę wojenną z djem. Prawdę mówiąc spotkaliśmy się z nim pierwszy raz od wesela znajomych, na którym go wypatrzyliśmy :) Umowę i rezerwację terminu załatwiliśmy zdalnie. W międzyczasie oczywiście uruchomiło się moje czarnowidztwo i oczyma wyobraźni widziałam, jak próbuje on nas przekonać, że najlepiej będziemy się bawić przy disco polo na półtoragodzinnych oczepinach… Ale po dwóch minutach rozmowy byliśmy w domu. Wyszliśmy z niej z wielkimi uśmiechami i z jedną wspólną myślą – będzie dobrze! Podobne odczucia mieliśmy po spotkaniu z panią manager sali weselnej. Ostateczne ustalenia co do menu, dekoracji, planu całej imprezy. Sala tak ładna jak była i to najważniejsze ;) Managerka widać, że jest na czasie, od razu na przykład powiedziała, żebyśmy razem z alkoholem i wszystkimi dekoracjami, winietkami i tak dalej, dostarczyli zawartość koszyczków ratunkowych do toalet – same koszyczki już mają. I proszę jaka telepatia – spojrzałam na rzeczone koszyczki w toaletach, a tutaj identyczne, jakie kupiłam pół roku do tego celu ;)
Daliśmy sobie powciskać rzeczy, których nie planowaliśmy, ale które wydają się być całkiem do rzeczy – fontannę czekoladową i słodki kącik z deserami w słoiczkach i babeczkami, kosztem zmniejszenia ilości ciast. Ostatecznie wychodzi to nawet taniej, więc same plusy. A mając ściśnięty z emocji żołądek, prędzej poleci mi ślina na creme brulee niż na jakiegoś placka ;) Żeby nie było – pobiegliśmy też zamówić do cukierni sernik. Mój tata chyba by cofnął błogosławieństwo gdyby nie było sernika! ;)
Po wielkich kalkulacjach i przemyśleniach zakupiliśmy alkohol – uff. Kolejna rzecz na liście odhaczona, a nie było to łatwe. W końcu zrobiliśmy jeden wielki mieszalnik, mam nadzieję, że goście będą choć trochę rozsądni! Wódka, wino (dużo wina), do tego whisky, nalewki i bimber od dziadków. Co my najlepszego narobiliśmy… O, jeszcze piwo i cydr, ale to raczej na poprawiny lub na wyraźną prośbę gości.
Żeby nie było, że sprawami duchowymi się nie zajmujemy, spisaliśmy też protokół w naszej parafii i za tydzień, po okresie zapowiedzi, odbieramy licencję. "Test zgodności" oczywiście zdaliśmy pozytywnie ;)
Jeśli chodzi o rodzinę, to oni wszyscy w dołkach startowych ;) Moja mama szyje sobie kreację u krawcowej, babcia już ma srebrne pantofelki i szałową, granatowo-srebrną suknię, a dziadkowie PM, którzy są z Podlasia, zapowiedzieli, że zjawią się z trzema sękaczami. Strasznie mi się to podoba w przygotowaniach do ślubu – widzę, że nasze rodziny naprawdę się cieszą i że nasz ślub i wesele jest dla nich wielkim przeżyciem. :)
A my trochę się stresujemy, trochę się bawimy. Stresem w sumie jest dogranie wszystkich terminów, bo naprawdę ciężko nam to ogarnąć z pracą i musimy co rusz marnować urlopy… Organizowanie wesela i ślubu nie w miejscu zamieszkania – odradzam. Gdybym wiedziała, jak to będzie wyglądać, wolałabym więcej wydać na hotel dla gości, ale mieć wszystko pod ręką. Do tej pory przygotowania były mocno rozłożone w czasie i dojazdy tak nie męczyły, ale ostatni miesiąc dał nam popalić.
Wiele się jeszcze działo fajowych rzeczy, o których już nie będę Wam pisać, bo wpis byłby dwa razy dłuższy… Wykańczam powoli wszelkie rękodzielnicze sprawy, ćwiczymy pierwszy taniec, śpiewamy sobie :) A największe szczęście czuję, kiedy sobie pomyślę, że za miesiąc klapniemy na kanapę albo pójdziemy sobie na spacer, albo wybierzemy się na wycieczkę rowerową, już jako mąż i żona.
I nic nie będziemy musieli organizować! ;)
Ach, ja by, baaardzo chętnie cofnęła się do tego czasu tuż przed ślubem i przeżyła wszystko jeszcze raz! To były wyjątkowe chwile <3
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
www.dagabout.blogspot.com