czwartek, 6 sierpnia 2015

Galeria Niepoprawnych Panien Młodych: Kasia

Historia Kasi:

Znamy się długo, coś nad nami krążyło i wiedzieliśmy, że gdzieś, może, kiedyś, trochę... Ja to wiedziałam - ale nie wierzyłam. Bo wiele lat minęło do postanowienia, że jednak TAK. Wspólne mieszkanie, przeprowadzka ze Śląska do Warszawy. To wszystko doprowadziło nas do momentu, w którym Stefan się oświadczył, a ja potrafiłam wydukać jedynie „Chyba zwariowałeś, muszę zapalić!”:)

Planowanie, lekko przyspieszone przez rodziców, było szalone – i bardzo ‘na ostatnią chwilę’. Mieszkając w stolicy, ciężko było dopilnować wszystkiego, jednocześnie ze zmianą pracy, nowym mieszkaniem itd. Auto do ślubu nie było zapalane jeszcze w piątek w nocy, nagłośnienie nie dojechało, 10 kg lodu zostało zatrzymane przez burzę w Katowicach, a organistę znalazłam o 20.00 (!) dzień przed, cake topper nie dotarł, wystrój Krypty wyszedł totalnie ‘w praniu’... Długo by wyliczać. Jednocześnie miesiąc przed ślubem zrobiła mi
niespodziankę moja chrzestna, która w tajemnicy przed wszystkimi zaplanowała sobie przylot z Australii całą rodziną, specjalnie na nasz dzień! Polegaliśmy na gronie rodziny i bliskich – fotografem była moja bliska koleżanka, dekoracje wieczornej imprezy robiła znajoma, księża to przyjaciele.


Plan był prosty - ślub wcześnie, obiad dla rodziny, impreza w formie mocno otwartej - dla znajomych. Zero tłuczenia szkła, fajerwerków z tortu, witania chlebem i solą, przenoszenia przez próg. Nie mówię, że to złe tradycje - po prostu sam ślub był dla nas na tyle nietypowym dniem, że pompowanie wszystkiego jeszcze bardziej tylko by nas zestresowało.

 
Nie stresowałam się wcale. Wiem, że brzmię jak chwalipięta, ale miałam wrażenie, że to ja uspokajałam wszystkich :) Lu (fotograf) samochód zaczął dymić w połowi drogi (jak na filmach!), wizażystka pomyliła drogę… A ja w międzyczasie piłam taniego ruskiego szampana, śpiewałam piosenki Disneya z siostrami, robiłam sobie tatuaż – rewolwer na udzie ze świadkową… Mieliśmy podwójne błogosławieństwo - przed kościołem podjechaliśmy jeszcze do babci Stefana, która nie była w stanie pojawić się osobiście.


Sam ślub był bezproblemowy! Jako że w Krypcie Katedry w Katowicach ołtarz jest na środku – mogłam uśmiechać się do wszystkich gości i rozładowywać minami skupione twarze. Cudownie było zobaczyć tyle bliskich osób w jednym miejscu! Po uroczystym ‘TAK’ przybiliśmy sobie high five (nie tylko sobie nawzajem, małoletni jak tylko to zobaczyli przybiegli, żeby też przybić :)


Obiad był w Restauracji Łania w Parku Chorzowskim. I tu zaczęły się schody – jeśli ktoś myśli o tym miejscu jako docelowym na wesele - służę informacją. Zaczęło się od niespodzianki – prezentu. Dostaliśmy kielich od rodziców Stefana – z wygrawerowanymi imionami i datą. Piliśmy z niego wino z Kany Galilejskiej, przywiezione z Ziemi Świętej lata temu – w nadziei, że najmłodsza latorośl w końcu znajdzie ukochaną, i przypieczętuje to ślubem.


Pogoda była na tyle upalna, że zaczęłam się martwić – i słusznie! W drodze na imprezę wieczorną złapała nas ściana wody – i wtedy zaczęłam panikować. O wystrój Wiśniowego Sadu! Długo szukaliśmy idealnego miejsca – chcieliśmy piękny ogród, lekkie, ale smaczne jedzenie, miejsce na Playstation, żeby pograć w FIFĘ, czy Tekkena. Do Tarnowskich Gór trafiliśmy jako do ostatniej deski ratunku – i to był strzał w dziesiątkę! Jedzenia goście nie mogli się nachwalić, ciasta zamawiałam u Goodcake z Gliwic mailowo, a o wystrój zadbały Iga i Zuza z ‘Wilga i Kruk’. Było idealnie! Mnóstwo rzeczy kupowałam na własną rękę – słój na lemoniadę, idealne słomki, tymczasowe tatuaże (również ze śląskimi motywami, specjalnie dla gości z Warszawy), kieliszki do Margarity :) Było tak, jak sobie to wymarzyliśmy – część gości jadła, część tańczyła, kolejni rozlali się po ogrodzie zawiązując nowe znajomości.
 
Z niespodzianek – dowiedzieliśmy się, gdzie lecimy w podróż poślubną (Barcelona!). Moja świadkowa zorganizowała pospolite ruszenie wśród znajomych, więc zamiast prezentów czy kopert - dostaliśmy wyjazd w nieznane. Mój (teraz już) mąż jest wielkim fanem FC Barcelony więc wizja odwiedzenia stadionu Camp Nou to spełnienie marzeń :)


Było tańczenie do ‘Waka Waka’, zupełnie jak na filmach – Zuza, siostra mojej przyjaciółki zorganizowała sobie nawet perukę, by godnie naśladować Shakirę:) No i na koniec ostatnia niespodzianka - Stefan w tajemnicy przede mną kupił trąbkę i uczył się na niej grać, na wspomnienie naszej pierwszej ‘randki’ na koncercie randomowego grajka, w piwnicach w Krakowie. Skomponował krótki utwór, był niesamowity!

 
Impreza skończyła się nad ranem – busik sukcesywnie odwoził naszych gości, my z garstką najwytrwalszych wracaliśmy po wschodzie słońca:)


Zdjęcia – Lu: UniQue Photography Lucyna Jaworska
 
Deko – Iga i Zuza: Wilga i Kruk
Kwiaty! Wianek: Pani Kwiatkowska
Ciasta: Good Cake





































Kilka słów od NPM:
Są Panny Młode, które znam: z grupy, z prywatnych wiadomości i rozmów. Na ich relacje czekam najbardziej (tak dziewczyny, to taka… perswazja ;)). Są też takie, których nie znam, ale których zdjęciami ze ślubów ponadprzeciętnie się zachwycam (i tu ciężko o realne marzenia o wpisach do GNPM). Dokładnie tak zachwycałam się zdjęciami z pewnego ślubu, które widziałam na fanpage’u Wilga i Kruk. Wyobraźcie sobie moją ekscytację, gdy dostałam wiadomość od Kasi w której pojawiały się słowa „Wiśniowy Sad”, „Wilga i Kruk” i zdjęcia. Te zdjęcia!
Nie ma elementów w tym ślubie, którymi nie mogłabym się nie zachwycać. Piosenkami z bajek Disneya, tatuażami, stylizacją Pary Młodej (Kasia ma cudną sukienkę, a Stefan… jestem oczarowana ;)), takimi drobiazgami jak ciasta i napoje (a kto to widział się nimi zachwycać?), obłędnymi DEKORACJAMI, PlayStation, które uważam za genialną atrakcję weselną, cudnymi niespodziankami (ta Barcelona w prezencie, ta trąbka). Wszystko tu jest tak lekkie, naturalne, niewymuszone i doskonale łączy dwie zupełnie różne imprezy. I każda jest bardzo ICH :)
Zwróciliście uwagę na listę rzeczy, które nie wyszły, albo które były robione na ostatnią chwilę? Tak bywa, to normalne i kompletnie nie warte ukrywania. To drobiazgi, które niewiele zmieniają, bo... i tak może być niesamowicie pięknie (albo: najpiękniej!)! I tak sobie myślę, że jeśli tak się planuje na ostatnią chwilę, to ja już nigdy nie zrobię nic przed czasem ;)


2 komentarze:

  1. O, wesele w moim rodzinnym mieście :-) Chodziłam do Wiśniowego Sadu za czasów licealnych.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, właśnie się zastanawiamy nad Łanią w Chorzowie. Można prosić o jakieś bliższe informacje? Troszkę to niepokojące :/

    OdpowiedzUsuń