wtorek, 26 grudnia 2017

Panna Urszulka w podróży, czyli zapraszamy Gości! - 5 miesięcy do ślubu (serio?)

Little Keepsakes Photography / pinterest

Święta, święta...  Nie wiem jak Wy, ale my gnijemy przed choinką w moim rodzinnym domu. Kiedy już nam się źle leży, przenosimy się przed kominek i tam zalegamy na kolejne godziny.

W takie dni jak dziś wiem, jak może się czuć boa dusiciel po zeżarciu antylopy. Jutro przenosimy się do rodziny Pawła, gdzie dostaniemy do wsunięcia blachę snickersa (na to przynajmniej liczę, bo sernik mojej przyszłej teściowej naprawdę miażdży cycki!). Cóż, postaram się to brzemię dźwigać z godnością, licząc na to że suknia ma sporą domieszkę elastanu. ;) 

To są ważne dni - ostatnie Boże Narodzenie spędzone jeszcze z panieńskim nazwiskiem. Na następne przyjedziemy do Rodziców już jaka podstawowa komórka społeczna - prawdę mówiąc, już się nie mogę doczekać! :) 

Zaliczyliśmy już drugie weekendowe zajęcia na naukach przedmałżeńskich – w sobotę mieliśmy część warsztatową z Fundacją Sto Pociech, w niedzielę dalszy ciąg wykładów. Tak jak już pisałam – wykłady ojca Pilśniaka są łatwo przyswajalne i z życia wzięte, warsztaty z kolei wydały nam się nieco mniej życiowe (np. kalambury o potrzebach), ale niektóre ćwiczenia były super – chociażby dowiadywanie się o swoich wzajemnych oczekiwaniach wobec siebie. Nigdy wcześniej wprost o tym nie rozmawialiśmy. Po tylu wspólnych latach naturalnie podzieliliśmy się obowiązkami (ja robię listę zakupów i odpowiadam za szeroko pojętą socjalizację, Paweł wyrzuca śmieci i naprawia usterki ;) ), ale zaskoczył mnie  prośba Pawła, abym to ja zajęła się pilnowaniem terminów wizyt u lekarzy i była adminem podczas naszych wychowawczych rozmów z dziećmi. :D

Przed nami jeszcze trzy spotkania w poradni - fingers crossed! Poradnie są owiane dziesiątkami anegdot i budzących grozę historii, ale ja jestem raczej dobrze nastawiona. Oczywiście, kwestie poruszane na tych spotkaniach to nie są sprawy, o których lubię rozmawiać z obcymi ludźmi,  ale rozumiem intencję i chętnie sama się dowiem, jak to całe NPR działa.

Po ostatnich przejściach z szukaniem dekoratorów na sam dźwięk słowa "florystyka" włosy stawały mi dęba. Wstępnie zagadywałam dekoratorów białostockich, ale szczerze mówiąc bez przekonania, bo niestety estetyka i wykonanie firm z Podlasia mocno kłóciło się z naszym gustem. W dodatku spora ich część nie raczyła odpowiadać na wiadomości. ;) Chyba właśnie dlatego uczepiłam się olsztyńskich florystów jak rzep psiego ogona. Pamiętacie co pisałam o kurczowym trzymaniu się upatrzonych wykonawców? W tym samym czasie kurczowo trzymałam się upatrzonego wykonawcy... ;) Po czterech miesiącach wymiany maili, inspiracji, ba, nawet osobistego pofatygowania się (dekoratora na salę, a mnie do dekoratora), otrzymałam wycenę o połowę wyższą niż wyznaczony na wstępie budżet. W dodatku styl wykonania w ogóle nie podobał się Pawłowi... A naprawdę nie chcieliśmy żadnych cudów na kiju. Załamałam się. Pomyślałam: kurde, a może faktycznie to jest tak, że jak chcesz coś ładnego, to musisz zapłacić kilkanaście tysięcy, a do kilku to raczej nastaw się na butelki pomalowane złotą farba olejną i rzucone tu i ówdzie gałęzie eukaliptusa? Wiecie, tak jak to jest z torebkami - albo tandeta za 70 zł, albo porządna skóra za 700 zł. Nic pośrodku. Przeżyłam to jak wszystkie kobiety w mojej rodzinie - jeden dzień załamania, a potem trzy dni jeszcze bardziej wytężonych poszukiwań.

I nagle na Ślubno-Weselnej Grupie Wsparcia (a jakże!) zobaczyłam, że Panny Młode polecają warszawską pracownię florystyczną. Na początku miałam obawy, bo stolica kojarzyła mi się z wyższymi cenami, ale w końcu napisałam maila. Termin okazał  się wolny i już trzy dni później spotkaliśmy się we czwórkę na kawie i chyba zaiskrzyło. :) Świetnie nam się gadało, zrobiliśmy małą burzę mózgów i obie strony zdają się cieszyć ze współpracy! Od razu czuję ulgę, że oto jest ktoś, kto zna się na tym co robi, lubi to co robi, i chce z nami pracować. :)

Mam buty! Te buty to 10 cm szpilki. Do butów przydałyby mi się zapasowe nogi, na razie zadowolę się zabraniem ze sobą używanych, porządnie rozchodzonych szpilek na zmianę. Na razie odkurzam sobie w tych szczudłach i mierzę czas, po którym moje palce zaczynają myśleć o wyprowadzce. Staram się jednak być dobrej myśli, bo bardzo wiele dziewczyn polecało markę m-but ze względu na wygodę (ja akurat mam model espirito czy jakieś inne descpacito ;) ). Rzeczywiście - kopyto jest dla mnie idealne, nawet mimo tego, że moje stopy bardzo źle znoszą ucisk i wszelką niewolę.

Mam też coś niesamowitego. To coś ulepiła mi Kasia - Jeżka. Pokazałam Kasi suknię i mniej więcej opisałam, czego szukam, a ona wyczarowała mi dedykowaną ozdobę do włosów. Jestem nią urzeczona i jak tylko mam okazję sprawdzam, czy leży bezpiecznie w swojej kryjówce, wyjmuję, oglądam, mówię do siebie i takie tam, jednym słowem - zachowuję się jak Gollum. ;) Ale to nie koniec. Ponieważ nie zdecydowałam się na ustrojenie druhen w takie same sukienki, to chciałam im zapewnić coś innego, co byłoby takim naszym osobistym motywem przewodnim. Dlatego poprosiłam Kasię, aby dorobiła również trzy kokówki w tym samym stylu, co ozdoba, i oto są! :) Każda z nich została przyozdobiona jednym, dwoma lub trzema listkami, zależnie od kolejności, w jakiej się poznałyśmy. :)

Aha. Gdybyście byli ciekawi, jak idzie przyszłej pannie młodej dbanie o siebie, to przestańcie. ;) A nie, mogę się pochwalić, że końcu zaczęłam trochę systematyczniej biegać, choć to akurat zasługa ludzi z pracy i naszej kameralnej rywalizacji na endomondo. Nagrodą jest wielki burger, więc chyba jasne, że to nie cud figura jest głównym motywatorem? ;)

W listopadzie zaczęliśmy zapraszać gości, ale większość zaproszeń wręczyliśmy przez ostatnie kilka dni. Najważniejsze okazały się trzy rzeczy:  

1. Uprzedzać o wizycie (tak nakazuje savoir-vivre), ale już raczej z trasy, z wyprzedzeniem kwadransa lub dwóch. Chodzi o umożliwienie cioci zdjęcia przysłowiowych wałków z głowy, ale uniemożliwienie jej ugotowanie trzydaniowego obiadu. Zapewne pierwszy obiad byłby do przełknięcia, ale co z dwoma kolejnymi...? My osobiście nie mogliśmy tego uniknąć – w okolicy świąt o pierożki, krokieciki i karpika nietrudno. I tu wkracza zasada numer dwa: 

2. Nie siadać!!! Amerykańscy naukowcy odkryli, że siadanie wydłuża proces zapraszania o 350%! ;) Co do zasady strzeżcie się jak ognia sadzania szanownych czterech liter w domu Waszych gości weselnych. Jeśli to zrobicie - to koniec, kaput, kaplica. Będzie kawka, ciasteczka, przekąseczka, naleweczka i dobranoc. ;) Oczywiście powyższe nie tyczy się dawno nie widzianej, ulubionej kuzynki, albo rodziny z daleka, do której jechaliście 3 godziny, ale w większości przypadków zarówno odwiedzani jak i odwiedzający z ulgą powitają opcję desantową. W razie widocznego na buziach rozczarowania bądźcie otwarci  i szczerzy – Wasi goście na pewno to zrozumieją.

3. Skorzystać z nieocenionej możliwości spotkania gości aby delikatnie wypytać o wszystkie kwestie organizacyjne (aktualne dane kontaktowe, wstępne potwierdzenie, ewentualnie alergie i diety, zainteresowanie transportem, noclegiem, etc.). To sprawiło nam najwięcej problemów – zwyczajnie nie mamy wprawy – zapomnieliśmy o informacji nt. braku poprawin (a dla osób dojeżdżających ma to istotne znaczenie), o zebraniu wywiadu na temat uczuleń na produkty spożywcze – będziemy więc robić sondę przy potwierdzaniu udziału w imprezie. Nasza lista gości ma kolumnę na aktualne numery telefonów, żebyśmy mogli w stosownym terminie obdzwonić wszystkich niepotwierdzonych weselników. Takie rozmowy z gośćmi są też bardzo inspirujące – przyjaciele Rodziców podsunęli nam myśl, aby dla przyjeżdżających z daleka zarezerwować kilka pokoi po to, by mogli przebrać się przed ślubem. Inną wartą rozważenia radą były gotowe drinki (raczej nie planujemy drink baru) – podobno cieszą się dużym zainteresowaniem tych kilkunastu osób, które nie przepadają za wódką czy winem.

Ostatnia sprawa, jaką zaczęliśmy ogarniać, to obrączki. Mamy kilka poleconych rodzinnych salonów jubilerskich, chcieliśmy uniknąć kupowania w sieciówkach, z uwagi na bardzo różną jakość wykonania. Ku mojemu zaskoczeniu klasyczna obrączka, na którą się nastawiłam, nie wyglądała na mojej dłoni tak dobrze, jak z brylantami. Jednak koszt obrączek mocno skacze w górę po dodaniu tych kilku kamyczków. ;) Paweł wychodzi z założenia, że akurat w tym przypadku warto wybrać coś, do czego się wyrywa serce, w końcu będziemy na to patrzeć całe życie. Poważnym argumentem przeciwko jest z kolei niemożność zmiany rozmiaru tego rodzaju biżuterii. Chyba więc ostatecznie stanie na klasycznych obrączkach z białego złota. Musimy to jeszcze przetrawić.

A więc trawimy. Obrączki, kapustę z grzybami, a już niedługo - snickersika... ;)

Ponieważ jest już prawie po Świętach, to przyłączam się do pięknych życzeń Mileny, a od siebie życzę ponadto pełnego cudów Nowego 2018 Roku - niech należy on w stu procentach do Was i Waszych marzeń!  I bardzo, bardzo Was przepraszam, że ten wpis jest taki długi! Obiecuję popracować nad zwięzłością wypowiedzi. :)

3 komentarze:

  1. Widzę, że cały czas wszystko idzie do przodu :) I dobrze! Moje wesele za jakieś 3-4 lata, więc sobie jeszcze trochę poczekam, ale wszystko sobie skrzętnie notuję i mam nadzieję, że Twoje wskazówki mi się przydadzą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z tą zasadą nie siadania może być ciężko :D Bo jak tu odmówić cioci, która specjalnie przygotowała ciasto na nasze przybycie. Nie chciałabym nikogo odrazić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Basiu, zgadzam, się, właśnie dlatego zasada nie siadania działa tylko zastosowana razem z zasadą uprzedzania kilkanaście minut przed wizytą. :) Wiadomo - nie zawsze się da i nie zawsze się chce wejść tylko na chwilę! :) Kwestia wyczucia. :)

      Usuń