Dobra, guys, będzie krótko, bo od kilku tygodni każda aktywność, która nie jest związana z nauką do egzaminów, wzbudza we mnie potworne uczucie winy. Jednak obiecałam sobie (i Milenie) regularne notki, ślub za rogiem, słowo się rzekło, a kobyłka u płota, jakkolwiek by to nie brzmiało.
Marzec, kwiecień, maj i... już? W tym roku? Jak to się stało? Kiedy?! Dopiero co przestałam zapominać o zakładaniu do pracy zaręczynowego pierścionka!
Udało się COŚ w tym miesiącu zrobić. Zamówiliśmy obrączki! Ironia losu, że udało nam się kupić je znacznie taniej dzięki Walentynkom – amerykańskiej narośli kulturowej, która sprawia, że wszędzie pojawiają się stragany z wielkimi lizakami w kształcie serduszek, a perfumerie i sklepy z bielizną są pełne chłopaków i facetów biegających jak kurczaki z odciętymi głowami. ;)
O czym to ja... A, obrączki. Tak, czajenie się na promocję to był dobry pomysł. Oczywiście nie jesteśmy normalnymi ludźmi, którzy biorą komplet obrączek. Nie. Mamy inne modele. Nawet nie wiedziałam, że zwykłe obrączki mogą się różnić w tylu miejscach. Inaczej modelowane od środka, inaczej na rantach, satynowe, błyszczące, rodowane. Jaka kobieta jest w stanie podjąć bezboleśnie tyle decyzji, skoro z konsekwencjami swoich wyborów będzie musiała żyć do końca swych dni?
Najważniejsze, że w końcu się udało Będzie też grawer z datą ślubu, więc jestem względnie spokojna o nasze rocznice. Chociaż teraz, kiedy o tym myślę, to może nie zaszkodzi zadzwonić do salonu i poprosić o większą czcionkę na obrączce Pawła? I dopisek "natychmiast załóż to z powrotem!"? ;)
Ponieważ w tym samym salonie jubilerskim Paweł wybrał pierścionek dla mnie, mogłam w ramach serwisu umówić się również na odświeżenie go przy okazji odbioru obrączek. Jest już trochę zmęczony życiem (pierścionek, nie Paweł), więc przed sesją ślubną warto go troszeczkę odmłodzić.
Pod koniec miesiąca do budżetu weselnego doszła nam jeszcze opłata do ZAIKS za odtwarzanie utworów. Na razie tylko ją wyliczyliśmy, opłatę i inne bolesne zabiegi przesunęliśmy na bliżej nieokreślone potem.
Zdecydowanie najprzyjemniejszym lutowym zadaniem był wybór menu. Pomidorowa salsa. Kruszonka. Chipsy z boczku (czaicie? CZIPSY Z BOCZKU!) Sernik chałwowy. Urodziłam się po to, by czytać takie rzeczy. To jest lepsze od poezji. Świnia czy kurczak? Jajka czy śledzie? Gulasz czy rosół? Wanilia czy czekolada - z takich dylematów mogłoby się składać życie.
Paskudne jest natomiast to, jak rozrasta się liczba zadań do wykonania najwcześniej na miesiąc przed ślubem. Dlaczego wszyscy chcą spotykać się miesiąc przed ślubem? Albo na tydzień przed? Spotykać się i ustalać jakieś różne... sprawy? Ludzie pytają o termin przymiarki sukni (- chyba w kwietniu?), wieczór panieński (- nie, dziękuję!), biżuterię (-czy naprawdę musimy o tym rozmawiać? Poddałam się przy czternastym modelu), sala musi znać program animatora, zespół chce wiedzieć, kiedy podaje się dania na sali, fotograf musi znać nasz harmonogram dnia, a my musimy wiedzieć to wszystko o wszystkich i ponadto musimy jeszcze się pobrać. Jak to się robi właściwie? ;)
Trzymajcie kciuki, Kochani. Mam nadzieję, że za miesiąc będę na tyle poczytalna, aby opowiedzieć Wam o tych wszystkich rzeczach, jakie trzeba zorganizować, zrobić, ustalić, przesłać, spakować, przekazać. Teoretycznie. ;) Bo tak naprawdę jedyne, co trzeba, to wiedzieć z kim i czy aby na pewno. :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ja się nie spodziewałem, że tyle obowiązków jest przed ślubem. Dobrze, że mam tak zaradną ukochaną, bo sam bym sobie nie poradził.
OdpowiedzUsuńJak wyliczyliście ten ZAIKS i jakiego rzędu to są koszty?
OdpowiedzUsuń