Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Spontaniczność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Spontaniczność. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 29 sierpnia 2017

Reportaż vs zdjęcia do ramki, czyli tekst o złotych środkach

tompumford
Nikt mi nie wmówi, choćby grzmiał o tym cały internet, że reportaż jest lepszy niż zdjęcia do ramki. Że te drugie są złe, sztuczne i nieprawdziwe. Że te pierwsze to pełna naturalność i emocje. Serio? No to chyba nie umiecie robić zdjęć, albo trafiać do ludzi ;)
Ale mam nadzieję, że choć częściowo się ze mną zgodzicie. 

Nie ma dobrych zdjęć bez reportażu 

Reportaż od dłuższego czasu ma bardzo dobry PR w świecie fotografii ślubnej. Jest uważany za najwłaściwszy, przez niektórych wręcz za jedynym, wybór. Dlaczego? Bo pokazuje prawdziwe życie, docenia spontaniczność i emocje na ekstremalnym poziomie. Pozwala na wpadki i błędy, a wręcz ich szuka. Pozwala najgłośniej zaśmiać się na widok czegoś co… nie powinno wyjść na jaw w świecie odrysowanym do linijki. Daje okazję do docenienia spontaniczności. I to jest piękne :)
Pułapka tkwi jedynie w uważaniu czegoś za lepsze czy najwłaściwsze. Bo nic takie nie jest. 

Dobry reportaż to zdecydowanie za mało! 

Zdjęcia do ramek to nie jest zło wcielone. Zdjęcia na których wszyscy wyglądają poprawnie, to nie strzał w kolano fotografa. To nie katalog z Tesco. To nie tylko to co przykładne, poprawne, właściwe i nudne. To nie tylko perfekcyjnie uczesana babcia i wyprostowany tata. To nie tylko najważniejsze momenty, te z kategorii "must have" i nic więcej. To nie zamiatanie emocji pod dywan, to nie zdjęcia bez autentyczności i prawdy. A jeśli widzicie tylko to, to… gdzie Wasza wyobraźnia i Wasze oko widzące więcej? ;)

Słyszeliście kiedyś, aby Panny Młode narzekały na to, że na zdjęciach mają "za mało reportażu"? Ja nie. Ale niejednokrotnie słyszałam, że dziewczynom brakowało zdjęć z mamą, bratem, babcią, świadkową, przyjaciółkami, nawet z mężem. Tak, mężem, bo tak się złożyło, że wspólne zdjęcia, takie do powieszenia na ścianie, udało im się zrobić dopiero podczas sesji ślubnej. Czy to nie brzmi niewłaściwie? Mam więcej! Znam dziewczynę, która z okazji rocznicy ślubu organizowała przyjecie mające odwzorować wesele, bo… na zdjęciach miała za dużo reportażu, a za mało ludzi (w tym siebie i męża!) i istotnych dla niej detali. Oczywiście, że przy drugiej próbie zdjęcia robił inny fotograf i oczywiście, że to sytuacja do której nie powinno dojść. 

Złoty środek 

Specjalnie, przy trzech słowach o reportażu nie napisałam jednego, powtarzanego jak mantra zdania – że  wywołuje "uśmiech i wzruszenie". Bo wywołuje, ale ta umiejętność nie jest zarezerwowana wyłącznie dla reportażu. Przez całe wieki zdjęcia do ramek wywoływały te uczucia i nie, fakt istnienia reportażu niczego im nie odebrał. Może jedynie w teorii trochę za dużo sobie przywłaszczył. 

Momentami mam wrażenie, że niektórzy zapominają dla kogo robią zdjęcia. Że pracują dla ludzi, nie dla siebie. Że w pierwszej kolejności ich zdjęcia mają wisieć na ścianach, a nie wygrywać konkursy fotograficzne. Że oni też mają prawo do szukania par, które spełniają ich oczekiwania i każdej innej mogą odmówić, jeśli tylko brakuje im "tej chemii". 

Tradycyjnie, złoty środek jest najlepszy. Ja jestem na wielkie TAK dla reportażu, ale czasem w reportażu dostaje się 100% reportażu i nic więcej. A to, wg mnie, błąd.

Emocje to nie reportaż, emocje to ludzie. Zdjęcia są pamiątką, którą za XX lat będziecie pokazywać wnukom (offtop: myślę, że to zdanie wygrywa konkurs na najbardziej ckliwe zdanie pojawiające się na tym blogu) opowiadając o ludziach, których z Wami już nie ma. One muszą pokazywać ludzi i muszą cieszyć. 
Czy zdjęcia ślubne powinny być reportażami? A może… lepiej gdy będą dokumentami o ludziach, o życiu Pary Młodej i ich rodzin. Bo, tak subiektywnie, dla mnie dokumenty są bardziej ludzkie. Wyciągają ludzi na pierwszy plan. No i oczywiście… z obowiązkowymi zdjęciami do ramki ;)  

Odpowiedzialność – po obu stronach 

Mogę Wam w kilkudziesięciu zdaniach napisać o tym co powinien fotograf. Miedzy wierszami to już się tu pojawiło. Chętniej więc w jednym zdaniu napiszę Wam o tym co Wy – Pary Młode możecie zrobić.
Przeczytać ten tekst, dokładnie obejrzeć portfolio fotografa (to jakie zdjęcia robi i jakich nie robi), porozmawiać z fotografem i powiedzieć mu o swoich oczekiwaniach (jak najdokładniej, najlepiej w emailu, bo zawsze będzie mógł do tego wrócić), bo w dniu ślubu nawet najlepszemu jakieś zdjęcie-standard może z głowy wylecieć.

Na koniec mam do Was pytanie: Czym kierowaliście się przy wyborze fotografa? Na co zwracaliście uwagę? Co chcielibyście widzieć na swoich zdjęciach?

wtorek, 19 lipca 2016

Galeria Niepoprawnych Panien Młodych: Aleksandra

Historia Aleksandry:

Wszystko zaczęło się pewnego wrześniowego poranka, gdy Mój Kamil postanowił ogłuszyć mnie pierścionkiem :D. Jak każda NORMALNA kobieta oczekiwałam romantycznych oświadczyn pełnych magicznej atmosfery z nutą niespodzianki... nie da się ukryć, efekt zaskoczenia mu wyszedł. Kamil postanowił wrócić ze Szwecji na jeden weekend (akurat ten, w którym wypadały moje urodziny). Ja niczego nieświadoma... Godzina 6 rano, ktoś dobija się do drzwi, z miną ''wkurzonego indora'' poszłam otworzyć... Wszystko trwało parę sekund – On bierze mnie na ręce, zanosi do sypialni i... jak mną na łóżko nie rzuci! -.- z tekstem: ''Nadal chcesz być moją żoną?''. Ja oczywiście: ''No tak!''... Zaczynamy się migdalić, gdy nagle blondynce zderzają się tic tac'i w mózgu i wypala: ''Czy Ty mi się właśnie oświadczyłeś?''. Na to On z fochem:
''Yyy to nie zrozumiałaś?!'' (Kamil ). Potem pojechaliśmy wybrać pierścionek. Dał mi do wyboru 3, a następnie wygonił mnie ze sklepu... Wybrał najładniejszy i INNY, ma czarne serduszko i do połowy brylanciki, jest z białego złota :D

Dlaczego zaczęłam od zaręczyn? Bo później było tylko gorzej... Przygotowania były długie, pełne nerwów i spięć z Jego rodzicami (dzięki teściowej schudłam 11 kg). Ale były też miłe momenty np. szukanie sukni czy wspólne robienie dekoracji z Mamą i siostrą. Od początku Kamil dał mi wolną rękę zaznaczając, że będzie mnie wspierał i w razie potrzeby, żebym wyznaczyła mu jakieś bojowe zadanie. Pomysły na wesele zmieniały się nam codziennie po kilka razy: od lat 50 po boho. Wtedy odkryłam tego bloga :D i inne ślubne strony i fora :D Byłam taka zielona w sprawach ślubu, że nawet nie wiedziałam na co komu kolor przewodni albo próbne fryzury. W końcu uzgodniliśmy: Rustykalny Vintage xD z kolorem dominującym miętowym :)

Gdy wydawało się, że już będzie z górki, nagle zaczął wiać wiatr w oczy, a los rzucał kłody pod nogi... Ze znalezieniem lokalu nie było łatwo. Ja uparłam się na Nałęczów (stamtąd pochodzę). Pierwsze miejsce odpowiadało wszystkim naszym wymaganiom, zarówno estetycznym, jak i cenowym, niestety Babcia – tajny agent do zadań specjalnych- zasięgnęła języka i dowiedziała się, że lokal ma bardzo złą opinię i kiepskie jedzenie... Szukaliśmy dalej... gdy znajomy podrzucił mi Zajazd Jan - dość młody lokal stylizowany na góralską chatę, z cudownym synem właściciela Jarkiem - i to okazał się strzał w 10 ! Potem wzięliśmy udział w konkursie ''Fotobudka za złotówkę'', który wygraliśmy :D Od początku mieliśmy określony budżet i nie mogliśmy pozwolić sobie na tyle atrakcji, ile byśmy chcieli, dlatego szukałam innych sposobów na zorganizowanie gościom zabawy. Dobra, bo zbaczam z tematu :P

W piątek (dzień przed weselem) pojechaliśmy dekorować salę i co ważne uczyć się tańca :D. Niestety dwóch ''tancerzy'' zrobiło nas w bambuko i zostaliśmy z połową niedokończonego układu... Ja w przypływie złości i rozpaczy stwierdziłam, że wyjdziemy i zatańczymy kaczuszki... Na szczęście czuwała nad nami Ania (starsza druhna) i wieczór przed weselem uczyliśmy się choreografii z YT + ''Kamil wymyśl coś sam''.

Dzień Ślubu był bardzo słoneczny i ciepły. Nietypowe było miejsce, z którego wychodziliśmy, ponieważ to nie były nasze rodzinne domy, lecz pensjonat Łubinowe Wzgórze, w którym wynajmowaliśmy 5 pokoi i chatę nad wąwozem dla naszych najbliższych. Kolejną rzeczą nietypową/niepoprawną była nasza świta 3 druhny i 3 drużbów. Na Łubinowym mieliśmy także szybką sesję i tam również błogosławieństwo. Ci którzy mnie znają, wiedzą, że ze mną nigdy nie jest ''łatwo i prosto'', a co dopiero normalnie :D Pierwsze problemy zaczęły się przed samym wyjazdem do kościoła, kiedy to się okazało, że nasz zabytkowy samochód nie może podjechać pod pensjonat, bo wzniesie, na którym Łubinowe się znajduje jest pod dużym kątem nachylenia i nie ma takiej siły, żeby Aston wjechał o własnych siłach :D Na szczęście jakimś cudem się udało.
Fotograf (zresztą znajomy) nie mógł ze mną wytrzymać, gdyż przez słońce cały czas marszczyłam czoło, więc Przemek (fotograf) dawał mi dyskretne znaki (nawet w kościele), żebym tego nie robiła – wyobraźcie sobie fotografa, który stoi przy ołtarzu i puka się w czoło :D (to był ten dyskretny znak) lub hasło: ''teraz radość'' – no i nie dało się nie uśmiechnąć. W drodze do kościoła wpadłam w panikę, ale Starsza trzymała rękę na pulsie i wyjęła z torebki setę malinówki, więc kolejka ''na odwagę''.

Do ołtarza prowadził mnie Tata, a przed nami szły 3 moje małe kuzynki, najstarsza trzymała poduszkę z obrączkami uszytą przez moją Mamę (przez niektórych było to odebrane jako szopka). Kolejną gafą jaką popełniłam było zbyt szybkie oddanie swojego bukietu Starszej. Wiedziałam, że w którymś momencie mam jej go oddać, więc zrobiłam to na początku mszy, bo po co mam mieć zajęte ręce. Jednym z lepszych momentów ślubu była komunia... Nie jestem miłośniczką wina, a wytrawnego to już w ogóle, moja mina po przechyleniu kielicha została złapana przez fotografa. No i nadszedł moment przysięgi... Zaczyna On. Spokojnie, powoli i wyraźnie, patrzy na mnie tymi brązowymi ślepiami, uśmiecha się... a ja co? A ja w płacz... i zaraz wybucham śmiechem (bo rozśmieszył mnie ten płacz). Nadchodzi moja kolej: ''Ja Aleksandra... (tu długa chwila ciszy) potrzebuję minutkę'', znowu w płacz i śmiech jednocześnie... W końcu  ksiądz nie wytrzymał, i cały kościół w śmiech.

Wychodząc z kościoła moja Mama czekała z niespodzianką... Wiedziałam, że będą czymś w nas rzucać, psychicznie byłam nastawiona na tuby itd. Gdy zza murów wyłoniły się dwa Anioły na szczudłach sypiące na nas z góry piórkami i pieniążkami... no ja oczywiście się popłakałam. Co było nietypowego? Może to, że nie chcieliśmy kasy czy lotto, nie zbieraliśmy też na szczytne cele... chcieliśmy od naszych gości dostać ''coś co umili wspólne chwile'' - dostaliśmy gry planszowe (erotyczne też się zdarzyły :D).
 

Nie znam wierszyków i zabobonów weselnych, więc gdy moja Mama podeszła do nas z chlebem, solą i kieliszkami ''Co wybierasz?'', na to ja: ''Pana Młodego, chleba i soli dorobimy się powoli''. Stres nas nie opuszczał, bo przed nami jeszcze był pierwszy taniec... Szło nam całkiem nieźle dopóki Kamil nie zapomniał mnie podnieść... Tańczyliśmy na luzie, bez spiny. To nic, że zapomnieliśmy kroków, a Jarek odpowiedzialny z tubę z płatkami róż nie mógł jej odpalić i udało mu się to dopiero pod koniec układu. Jedzenie było pyszne, ale słyszałam tylko z opowiadań, bo zjadłam bardzo niewiele... nie było na to czasu.

Zespół zasługuje na osobny akapit. Zdaję sobie sprawę, że Każda będzie chwaliła ''Swój Wielki Dzień'', ale Kasia, Jarek i Przemek dawali czadu! Rozkręcili całe wesele, nikt nie siedział! Grali głównie rock&roll'a, swinga, twista (lata 50, 60) kilka piosenek disco-polo, trochę też lat 80, każdy znalazł coś dla siebie. Rozruszali także stoły. A największym prezentem jaki od nich otrzymaliśmy była możliwość zaśpiewania przez Starszą I have nothing (moja ulubiona piosenka w wykonaniu Ani). Nietypowym był mój taniec z Tatą przy jego ukochanej piosence Metallica – ''Nothing Else Metters'' ( wyobraźcie sobie reakcje wszystkich młodych gości, którzy znają na pamięć ten kawałek i chór 20 chłopa, który to śpiewa i my pośrodku sali z Tatą bujający się w rytm).

Podziękowań dla rodziców jako takich nie było. Przy piosence z czołówki ''Przyjaciół'' ''I'll be there for you'' wręczyliśmy im fotoksiążki z naszą historią i doniczki wiklinowe wiszące z łakociami oraz alkoholem. A następnie tańczyliśmy w kółeczku (czego bardzo chciałam uniknąć, bo po to był taniec z Tatą, żeby nie tańczyć z rodzicami... ale cóż, teściowa zaczęła). Za to były podziękowania dla gości w formie słoiczka z miodem. I tu kolejna nietypowa sprawa – na Naszym Weselu NIE BYŁO ciasta. Ani na stole, ani dla gości do domu... Był za to Candy Bar. O dziwo nawet starsze ciocie były tym rozwiązaniem zachwycone.

Nietypowy był bilard na sali do tańczenia – wymysł mojego (już) Męża- zarówno On, jak i goście byli szczęśliwi. Wesele nie obyło się bez ofiar, jedna z moich koleżanek złamała najmniejszy palec u ręki.
 

Oczepiny: welonem nie rzucałam, bo nie miałam... Zamiast tego kręciłam się jak wskazówka zegara z bukietem w dłoni (który też był nietypowy, bo z sukulentów i gipsówki, ważył 2 kg) ''na kogo wypadnie na tego bęc'' (za pierwszym razem padło na fotografa :D). Kamil rzucał muszką. Mieliśmy dwie zabawy: test zgodności oraz 2 drużyny, a zadaniem było wypić kielicha w kasku, zakręcić się 10 razy dookoła pałeczki, dobiec i uderzyć w bębenek, oczywiście na czas. Zbieraliśmy też na wózek.
 

Nietypowy był również tort. Podany o 22, co zdziwiło niektórych gości. Oraz jego forma: miętowy z kawałkami czekolady Naked Cake z owocami sezonowymi... Coś pysznego!
Wesele było wspaniałe, goście chwalą sobie do dzisiaj, zwłaszcza atmosferę na sali i klimat dekoracji. Poprawin nie robiliśmy... W sumie to był grill dla najbliższych, na którym Starszy polał wszystkim przez przypadek wodę (wziął butelkę Młodych), żeby było zabawniej jeszcze nam śpiewali ''Gorzka wódka'', każdy przechylił, każdy się skrzywił... Na to jeden najbardziej wstawiony krzyczy: ''Toście wódkę posłodzili, aż się w wodę zamieniła!''.

Moja Rada: Pewnie oryginalna nie będę, ale chłońcie ten dzień jak najbardziej się da, bo mija bardzo szybko! I nie przejmujcie się opiniami innych, róbcie tak jak Wam podpowiada serce. I serio nie ma co się stresować tak, jak w moim przypadku relacjami z teściami, bo w końcu nie będę żyć z nimi tylko z Kamilem. I nie da się wszystkim dogodzić... Zawsze się znajdzie jakaś ''serdeczna'' osoba, której nie będzie nic pasowało. Nie jesteśmy słoikiem Nutelli, żeby wszystkich uszczęśliwić!! TO WY JESTEŚCIE NAJWAŻNIEJSZE i dajcie sobie więcej luzu i swobody ;) Pierwszy taniec nie musi być wyuczony do perfekcji ;) Świat się nie zawali  jak coś pójdzie nie tak. Chociaż życzę Wam, żeby marzenia o tym Najważniejszym Dniu w całości się spełniły :)

Suknia: Gala Keira z Salonu Demi w Lublinie

Garnitur: Prochnik
Biżuteria: robiona ręcznie przez Annę Żelechowską, Ani Mruu
Wianek: ZastyglaNatura
Bukiety: Passja-Flora Pracownia Florystyczna
Zespół: Zespół Kalifornia
Sala: Zajazd Jan
Pokoje: Łubinowe Wzgórze 

Atrakcje: Anioły na szczudłach
Obrączki: SAVICKI 

Samochód do ślubu: Aston Martin pożyczony od Pana Tadeusza Kęski ;)
Dekoracje by Mama Renia and siostra Kinia, no i jak zawsze skromna JA :D


Fotograf: Przemysław Arkadiusz, Semimatt

































Więcej zdjęć znajdziecie tu.

Kilka słów od NPM:
Olę poznałam na naszej ŚWGW, jako najbardziej pozytywną i zakręconą Pannę Młodą, a przy okazji świetnego grupowego rozładowywacza negatywnej energii :) Bo nikt tak jak ona nie podchodził do wszystkiego z radością wymieszaną z luzem i zdrowym dystansem - takim, którego każdy mógłby jej zazdrościć. I tego też spodziewam się po jej ślubie. Przy lekturze pierwszej relacji Oli chciało mi się płakać ze śmiechu... cofnij, "z radości" :) Takiej, która notorycznie towarzyszy mi przy czytaniu niektórych fragmentów (ta przysięga ❤).
Powinnam Wam napisać jak bardzo zachwyca mnie talia Oli, jak genialny był jej bukiet (i pomysł na zasadzenie jego sukulentów po ślubie!), jak świetną reklamą dla tańca z tatą jest jej taniec, ale... chciałabym, aby najbardziej do wszystkich dotarły jej rady i poczucie, że spontaniczność i luz tworzą najlepsze wspomnienia :)